W niedzielę wyruszamy na Słowację z zamiarem dotarcia do Zbójnickiej Chaty i powspinania się przez kilka dni w Dolinie Staroleśnej. Droga do schroniska dłuży się niemiłosiernie, bo jesteśmy objuczeni jak nepalskie jaki. Za to widokowo szlak ten to pierwsza klasa, zwłaszcza obraz Pośredniej Grani:



Lubię chodzić nowymi szlakami. Człowiek nigdy nie wie co czai się za zakrętem
(słowaccy łojanci częstujący wódką), nie odlicza w myślach znajomych miejsc wiodących do celu
(trzeci skrót do Morskiego Oka), może cieszyć się odkrywaniem nowego, mnogością wrażeń... choć przytępionych nieco przez 20 kg niesione na plecach

Tak też po 3 godzinach dreptania docieramy na miejsce. Rzucamy wszystko i pędzimy po kofolę, i tu następuje pierwsza niespodzianka - nie ma! Dostajemy na pocieszenie kofolopodobny, chrzczony płyn, ale lepszy rydz niż nic. Druga niespodzianka jest niestety bardziej dotkliwa i niemiła, nocleg kosztuje ponad 20 euro (w tym już zniżka AV), choć cennik na stronie schroniska głosi inaczej. To każe nam przebudować nasz misterny plan i z czegoś zrezygnować, gdyż koszty nie pozwalają nam zostać tu na dłużej... Rozczarowanie dodatkowo potęguje nieprzyjemna obsługa i dziwna polityka w przydzielaniu wolnych miejsc. Ale nic to, myślimy sobie, trzeba zrobić swoje i zmykać w jakieś przyjemniejsze miejsce




Co by nie mówić o Zbójnickiej, ma ona jedną podstawową zaletę - bardzo szybko można dostać się stąd pod ścianę, co może być jeszcze ważniejsze w przypadku powrotu. Filar Kellego od dawna chodził nam po głowie, więc w poniedziałek skoro świt ruszamy pod ścianę. Lipcowy poranek nie rozpieszcza, termometr wskazuje całe 12 C i jest dość wietrznie. Pod ścianą, która o tej porze dnia jest w cieniu, jesteśmy ubrani już we wszystko co zabraliśmy ze sobą z domu. Przypomina mi się śpiąca obok parka, zaopatrzona w puchówki... Zaczynam pierwszy wyciąg (III), licząc że wysiłek skutecznie przyspieszy krwiobieg. Droga od samego początku jest bardzo dobrze obita, nie sposób się zgubić. Niekiedy widać po 2 ringi "naprzód", jednak zimno spowalnia ruchy. Sebastian z radością wspina się do mnie, gdy tylko daję mu sygnał. Teraz zmiana.

Na drugim wyciągu znajduje się pierwsza trudność tej drogi, wyceniona na V, ale już po wspinie za Chiny Ludowe nie mogliśmy sobie przypomnieć co to było za miejsce. Kompletna dziura w mózgu. Pamiętam jedynie myśl, że "jeśli drugie piątkowe miejsce wygląda podobnie, to pójdzie sprawnie". Wszelkie podpowiedzi w tej sprawie mile widziane


Generalnie nasze wspinanie tego dnia wygląda tak: Drugi czekając na swoją kolej dygocze z zimna i po cichu zadaje sobie fundamentalne pytanie: co ja tu k. robię? Prowadzący, choć niechętnie, rusza do góry, ściąga Drugiego i już nieco rozgrzany przekonuje, że uda się dokończyć drogę i żeby nie rezygnować. I tak na zmianę. Przyjemności w tym niewiele, ale człowiek to durne stworzenie, któremu zwyczajnie żal odpuścić, gdy cel jest już tak blisko. Trzeci wyciąg z cruxem (V) prowadzi Sebastian, któremu jak na złość, między skały "wcina się" się lina i musi walczyć o każdy kolejny metr. Usiłuję pomagać mu z dołu, ale idzie to jak krew z nosa. Wspina się przez krótką płytkę, którą osobiście również wyceniłabym na około V-/V, a według mojego partnera jest to prawdziwa trudność tej drogi. Niestety lina robi się już tak przesztywniona, że zakłada stan przed kluczowym miejscem i ściąga mnie do siebie. Gdy tylko ruszam do góry wyjmuję linę spomiędzy skał i zastanawiam się, po ilu takich przygodach sznurek pójdzie do wymiany.

Sam crux przypada mi. Jest to wywinięcie ponad delikatnie przewieszoną skałę, skąd już dwa kroki do kolejnego stanowiska. Dla wyższych osób nie powinno stanowić ono żadnego problemu. Ja musiałam chwilę pokombinować, dobrze się ustawić i wymacać pewny chwyt na prawą rękę (Sebastian sięgnął tam bez problemu) by się wygiełgać, ale jakoś poszło

Warto też dodać, że w miejscu tym znajduje się stary hak, który bardzo korzystnie wpływa na psychę
Przed nami ostatni wyciąg, kończący się na wierzchołku widocznej poniżej trójkątnej płyty.

Wspinam się mniej więcej 35 metrów i dochodzę do mini przełączki, trochę powyżej podstawy trójkątnej ściany. Jest tu stary hak i nowy ring lśniący na jej płycie. Ten odcinek wyceniony jest na IV, ale gdyby chcieć pokonać go widoczną płytą, podążając za nowym ringiem, wycena zdecydowanie by wzrosła. Zaglądam na lewo i ku mojemu zaskoczeniu odkrywam kolejny stary hak. Więc może to jest właściwa droga? Zgadzałoby się to nawet ze schematem, tylko czemu w takim razie służyć ma nowy ring na płytce? Po krótkich rozważaniach decyduję się założyć stanowisko i ściągnąć do siebie partnera, gdyż liny i tak nie wystarczy mi do końca wyciągu, a nie chcę utknąć w kluczowym miejscu, wybierając ostatnie jej metry. Sebastian przejmuje prowadzenie, pokonuje płytę lewym jej ramieniem i dochodzi do kolejnej, trójkowej. Tuż nad nią znajduje się ostatnie stanowisko i koniec naszej drogi. Kiedy przychodzi moja kolej, widzę, że decyzja o założeniu stanowiska była słuszna.

Ostatnia płytka to bardzo przyjemny kawałek wspinania (III) i miły akcent na zakończenie drogi:

Decydujemy się od razu zacząć zjazdy, bo nie mamy już ochoty ani czasu, by poczłapać na szczyt. Jestem tak przemarznięta, że jeszcze nie potrafię się cieszyć z naszego filara, marzę tylko by znaleźć się w schronisku. Ostatni zjazd wykonujemy w świetle czołówek, pakujemy graty i jazda do Zbójnickiej na gorącą herbatę i porcję kuchni chińskiej

W schronisku już czeka na nas Natasza, z którą zamierzamy powspinać się kolejnego dnia.
Być może to przez zimno i spowolnione ruchy, ale wydaje mi się, że niektóre odcinki tej drogi mają ciut zaniżoną wycenę. A może po prostu nasza "cyfra" trochę różni się od słowackiej? W każdym razie droga podobała nam się i jedyne czego żałujemy, to że nie mogliśmy wspinać się przy lepszej pogodzie, by móc w pełni się nią cieszyć.
Więcej zdjęć na stronie
http://footsteps.cba.pl/index.php/jawor ... ar-kellego