O czym tu pisać? Było jak zwykle. Pomysłów na wycieczkę mnóstwo. Wybór dwóch potencjalnych możliwości padł w ostatniej chwili. Opisy bez szczegółowego ich studiowania drukowałem kilka godzin przed wyjazdem. Wstyd się przyznać, ale topograficznie to byliśmy do tej grani średnio przygotowani.
Grań była bliska, więc możliwość wcześniejszego powrotu, itd. Potem kilkanaście godzin akcji, zejście po zmroku. Tym razem nie było jednak wycofów w nieznane i żadnych mrocznych sytuacji. Po prostu kolejny dobrze spędzony dzień w Tatrach.
Zaczęliśmy od mozolnego podejścia na Hrebieniok i dalej Doliną Małej Zimnej Wody.

Chwile po wyjściu z lasu skonkretyzowaliśmy plany. Rywocińska Przełęczy zachęcała swoją bliskością i łatwością podejścia. Grań była na wyciągnięcie ręki:

Najpierw obadaliśmy jak przedostać się przez kosówkę. Kluczowe okazało się wejście w nią odpowiednio wysoko. Po kilku metrach dżungli przeszliśmy nadzwyczaj łatwo przez potok i dostaliśmy się na wanty, którymi do piargu wychodzącego ze żlebu spadającego z Rywocińskiej Przełęczy i wygodną ścieżką na samą przełęcz.
Po drodze niemałe wrażenie robi na nas 150-metrowa ściana Rywocińskiej Turni. To tutaj kilka lat temu zginął odpadając z obrywem skalnym Andrzej Marciniak. Faktycznie wygląda to wszystko na dosyć kruche i nieprzyjemne.
Z drugiej strony w chmurach majaczy Pośrednia Grań. Widać stąd kolejne uskoki na filarze Komarnickich:

Z Rywocińskiej przełęczy prezentują się piękne widoki. Kilerus biega jak oszalały i wbija palec w przycisk migawki.
Z jednej strony Durny, Łomnica, Ramię Łomnicy:


z drugiej uskok Rywocińskiej Turni:

z trzeciej strony potężny masyw Sławkowskiego, wyglądający stąd o niebo ciekawiej niż ze Starego Smokovca:

Początkowo grań jest mało ciekawa i mocno porośnięta kosówką. Na szczęście prowadzi przez nią całkiem wygodna ścieżka:

Przez kilka garbów, przełączek i turniczek dochodzimy wreszcie do dosyć wybitnej Zadniej Dziadowskiej Kopki. Mimo, że banalna nazwa na to nie wskazuje wejście na nią na wprost granią przedstawia ok. 30 metrów trudności III – IV. Oczywiście kilerus nie odpuści i mimo, że trudności można obejść terenem 0+ od drugiej strony ładujemy na wprost.
Najtrudniejszy moment jest o tyle ciekawy, że nogami stoi się na tarcie na bocznych ścianach płytkiego kominka, a rękami trzyma się jedynego dostępnego chwytu w postaci gałęzi kosówki o średnicy 2-3 cm. Wszystko wokół dosyć kruche, ale nie jest najgorzej i dosyć szybko stajemy na wierzchołku turniczki.
(Kilerus wchodzi nawet na najmniejsze pipanty)

Potem rzeczywistość nie do końca zgadza się nam z opisem, który swoją drogą znamy wyjątkowo pobieżnie. Wychodzą z nas wyjątkowe topograficzne ... i tatrzańscy analfabeci. Wchodzimy na Dziadowski Kopiniak myśląc, że to już Mały Kościół.

Widząc przed sobą Mały Kościół z ciekawą galeryjką po lewej myślimy natomiast, że to już Wielki Kościół.
W efekcie przed Małym Kościołem wiążemy się liną i na siłę szukamy trudności IV zbaczając z pastwiska prowadzącego wprost do góry.
Po przejściu kilku II-III fragmentów po lewej stronie ściany (kilerus nawet założył w tym celu buty wspinaczkowe) dochodzimy do trawy, którą po rozwiązaniu łatwo na wierzchołek.
Dalszą część drogi zasnuwa gęsta mgła, ale wiemy, że Wielki musi być jeszcze przed nami.
Straciliśmy sporo czasu na zdobywaniu dziwnych turni po drodze i szukaniu trudności. Trzeba się spieszyć.
Z Małego Kościoła schodzimy bardzo ciekawym systemem trójkowych rys. Jest to jedno z trudniejszych zejść jakie miałem okazję przechodzić w butach podejściowych. Przeważnie polegało na opuszczaniu się na rękach połączonym z częstym klinowaniem stopy w rysach. Emocjonujące.
Cały czas towarzyszą nam piękne widoczki wgłąb Doliny Staroleśnej:

oraz na Sławkowski Szczyt:

Z Wielkiego Kościoła droga zejściowa wygląda tak:

Wreszcie dochodzimy do miejsca gdzie z pewnością nie da się dalej zejść na wprost granią. Zjeżdżamy więc na jej prawą stronę do eksponowanej ale łatwej trawiasto-skalistej półki:

W WHP-ie napisane coś jest o przeczołgiwaniu się przez okno skalne, ale na nic takiego nie trafiamy

Wkrótce docieramy na przełęcz między Kościołami, skąd widać już dalszą ciekawie wyglądającą drogę.
Początkowo idziemy dwójką-samobójką trawiastym kominem, który w górnej części jest zupełnie pionowy. Wraz z wysokością trudności wzrastają i sięgają ok. II-III. Odczuwam ogromną ulgę jak wreszcie udaje się założyć jakiś przelot. Po wyjściu z komina w lewo na półkę i tutaj zakładamy stanowisko. Teoretycznie według opisu powinniśmy iść ścianką w górę i do widocznego stopnia po prawej. Tak też robimy. Trudności zgadzają się z opisem (IV). Dalsza część niestety nie. Nie trafiamy na żadną piarżystą płasienkę, ani na 3-metrową gładką igłę. Po kilkunastu metrach terenu jedynkowego terenu wychodzimy na łatwą grań, z której bez problemów dostajemy się na wierzchołek Wielkiego Kościoła.
Powstaje pytanie. O co tu motyla noga, chodziło?
Albo droga południowo-wschodnią granią (WHP2627) nie prowadzi granią, tylko wchodzi całkiem sporo w lewo w ścianę, albo opis jest do dupy.
Jeżeli ktoś ma zdjęcie Wielkiego Kościoła z Małego, to chętnie wyrysuję naszą drogę i dowiem się gdzie była właściwa.
Zejście z Wielkiego według opisu brzmi dosyć banalnie. Trudności w wejściu II (A0), czas 45 minut, ale podobno da się przejść bez większych problemów.
Niestety rzeczywistość okazuje się być bardzo brutalna. Zejście jest cholernie kruche i nieprzyjemne. Przechodzimy kolejno przez Wrótka przed Kaplicami, Małą Kaplicę, Wielką Kaplicę i kilka pomniejszych pipantów, których pewnie nikt nigdy nie nazwał.
Po tym zejściu jestem wypompowany. Nie mam ochoty na żadne dalsze trudności. Mimo, że technicznie było dosyć łatwo, to bezustanna kruszyzna dała nam ostro w kość. Planowaliśmy zejście Stihlem, ale na Ciemniastej przełęczy postanawiamy schodzić w dół Ciemniastym Żlebem.
Mimo, że dosyć kruchy, to jednak dobrze przeze mnie znany, więc wiem, że nie będzie problemów.


Przewieszony próg w żlebie pokonujemy efektownym zjazdem zakończonym w strumyku płynącym jego dnem:

Miejsce to można obejść po prawej stronie, ale trawki są tam nieprzyjemne i kruche, więc wolimy zamoczyć linę.
Na końcu czeka nas jeszcze kilkadziesiąt metrów dżungli kosówki i przejście przez całkiem spory Staroleśny Potok. Do szlaku dochodzimy po 20. Chwila przerwy i zejście na parking w Smokovcu, gdzie za wycieraczką jak zawsze widnieje karteczka „Nezaplatil”. Po raz kolejny akcja kończy się po ok. 16 godzinach.
Z najbardziej emocjonujących chwil w drodze powrotnej wypada wspomnieć o niedźwiedziu, który wbiega nam pod koła. Mimo zmęczenia kiler jakoś wyhamowuje, a niewzruszony niedźwiadek biegnie dalej. Zdarzenie ma miejsce na głównej drodze tuż pod hotelem Bellevue w Hornym Smokovcu

W Krakowie jesteśmy po północy.