Ganek (Veľký Ganek; 2459m n.p.m.)droga: Filar Puškáša (V)Żłobisty Szczyt (Zlobivá; 2426 m n.p.m.)droga: filar Motyki (II)Rumanowy Szczyt (Rumanov štít; 2428 m n.p.m.)droga: granią od Żłobistego Szczytu (II)Dzień I – Ganek
3 - Filar Puškáša (V) [źródło:
http://www.tatry.info.sk]
Większość moich tatrzańskich wypadów to tzw. „jednodniówki”. W największym skrócie schemat takiej wycieczki przedstawia się następująco: 250 km jazdy na Słowację, podejście pod ścianę, wspin, zejście, powrót do auta i 250 km do domu. Nie ukrywam, że jest to nieco męczące, ale tym razem miało być inaczej…
Pogoda na cały weekend miała być piękna i stabilna, więc aż się prosiło o dwudniowy wypad. Tego samego zdania był Marcin, który wraz ze swoją partnerką – Anitą, planowali podziałać przez dwa dni w okolicach Wołowej Turni. Wszystko się powoli klarowało, jednak pozostała jeszcze jedna istotna sprawa – partner. Na szczęście i ta kwestia rozwiązała się pomyślnie – Paweł nie dosyć, że pomysł dwudniowego wyjazdu przyjął z entuzjazmem, to jeszcze nasze plany, co do tatrzańskich dróg były niemal całkowicie zbieżne. Wszystko zgrało się idealnie.
W sobotni poranek całą czwórką meldujemy się na parkingu przy drodze do Popradzkiego Plesa, gdzie wita nas biletowy, żądając 6 euro. Pytam go, czy może być 5 euro bez „papierka”, bo akurat nie mam więcej, na co dostaję odpowiedź, że „bez kwitu 4 euro”. Przyznam, że wszystkich nas rozbawiła taka polityka, a biletowy zaplusował za brak pazerności.
Na miejscu przepakowujemy szpej i ruszamy w górę, dobrze znanym, asfaltowym szlakiem. Droga mija jak zwykle szybko, bo jak człowiek się zagada to i kilometry szybciej lecą. Przy rozstaju szlaków rozdzielamy się – Marcin i Anita podążają pod Wołową, a my do Doliny Złomisk. Wypchane po brzegi plecaki powoli zaczynają nam ciążyć, więc specjalnie nie szarżujemy z tempem, tym bardziej, że plan na dziś zakłada zrobienie czegoś w miarę krótkiego. Idziemy, gadamy, robimy postoje na zdjęcia – jednym słowem lajtowa turystyka relaksacyjno-wypoczynkowa. Dziwi nas tylko fakt, że mimo fantastycznej pogody i „wyjściowej” godziny, w całej dolinie, oprócz niewielkiej grupki turystów, jesteśmy praktycznie zupełnie sami. Wyobrażając sobie dzikie tłumy na polskich szlakach i kolejki na Mnichu, niczym w supermarketach na wyprzedaży, jesteśmy jednak bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy.
jest czas na zdjęcia ze statywu
Fot. Kilerus
efekty…Po dotarciu na górne piętro doliny zastanawiamy się, co robić. Co prawda dziś miała być w planie jakaś mało wymagająca wycieczka, ale w sumie nie jesteśmy zmęczeni, pogoda idealna, czas dobry, ludzi zero… Zgodnie stwierdzamy, że trzeba to dobrze wykorzystać. Ukrywamy plecaki (Paweł ukrył tak dobrze, że sam nie mógł później znaleźć), bierzemy ze sobą tylko to, co niezbędne i ciśniemy pod zachodni filar Ganku.
Paweł deklaruje, że ekspresowo „przebiegnie” pierwszy wyciąg, więc zaczyna, sprawnie pokonując kolejne metry. Niebawem słyszę „możesz iść”. Wyciąg jest bardzo przyjemny, może nie banalny, ale też niezbyt trudny – idealny na pierwszy kontakt ze ścianą. Asekuracja jest świetna, szczególnie dobrze siadają małe kości. Tak dobrze, że jedną cudem udało mi się odzyskać, tracąc przy tym mnóstwo czasu. Oczywiście nie ma tego złego… Teraz wszystkim mającym wątpliwości przy wyborze kości mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że wallnutsy zacierają się znakomicie.
Kolejny wyciąg zaczyna się dość stromą, dobrze urzeźbioną płytą, która doprowadza pod nawieszającą się ściankę – jest to kluczowe miejsce na całej drodze. Jak to zwykle bywa, z dołu ta przewieszka wygląda całkiem przystępnie, więc idę śmiało. Szybko się jednak okazuje, że to strasznie wredne miejsce. Po wstępnym rozeznaniu znajduję sposób na pokonanie tego odcinka, ale to dopiero połowa sukcesu… Gdy już wydaje się, że „jestem w domu”, ścianka mnie odrzuca i wszystko zaczyna się od początku… Po jakimś czasie partner proponuje, że mnie zmieni, na co ostatecznie się zgadzam, nie ukrywając, że to miejsce już mnie porządnie zmęczyło. Schodzę, więc z powrotem do stanu, a Paweł startuje. Dochodzi pod przewiechę i… Jedna próba, druga, trzecia… Stoję na stanie i myślę sobie – „no to żeśmy dziś poszaleli”. Paweł w tym czasie podejmuje kolejną próbę – widzę, że ta ma szanse powodzenia. Po ekwilibrystycznych ruchach i nowatorskim sposobie klinowania, wychodzi nad przewieszkę, zakłada dwa przeloty – tak na wszelki wypadek i daje komendę – „chwila, muszę trochę odpocząć”. Miejsce naprawdę jest bardzo siłowe i nieźle daje w kość. Po chwili odpoczynku Paweł idzie dalej, zakładając stan mniej więcej w połowie wyciągu zaznaczonego na schemacie. Teraz kolej na mnie, więc znowu podchodzę pod przewieszkę. Nie powiem, że jest łatwiej, ale przynajmniej mogę sobie pozwolić bez konsekwencji na czujny ruch, którego wcześniej nie chciałem ryzykować. Uff… Udaje mi się pokonać to miejsce i kontynuuję wspinaczkę. Dalej wcale nie jest specjalnie łatwiej, więc tym większe uznanie dla partnera.
Dochodzę do stanu niemało zmęczony i zgodnie z partnerem stwierdzamy, że odcinek, który przed chwilą pokonaliśmy, a zwłaszcza ta przewiecha, za nic nie wyglądała na V, ale dalej musi być już tylko lepiej. Paweł kontynuuje więc wyciąg, który po pokonaniu pięknej płyty, kończy się tuż pod wyjściem na filar. Według nas, wspomniana płyta to najładniejszy odcinek wspinania na całej drodze.
piękna płyta
Fot. Kilerus


Kolejne wyciągi prowadzą właściwym filarem i nie są już dla nas żadnym zaskoczeniem. Po ponad 200m wspinania wychodzimy na niewielką, dość wygodną płytę. Z tego miejsca fantastycznie prezentuje się grań Małego i Pośredniego Ganku, toteż spędzamy tu trochę czasu, robiąc zdjęcia i ciesząc oko bardzo oryginalnym widokiem.

Fot. Kilerus
grań Małego i Pośredniego GankuPrzed nami ostatni wyciąg, który kończy się na wygodnej półce, tuż przed szczytem. Stąd już tylko kilka kroków łatwym terenem i meldujemy się na Wielkim Ganku.

Na szczycie zabawiamy dłuższą chwilę delektując się widokami i pysznym batonem, który znaleźliśmy w puszcze szczytowej. Do wspomnianej puszki również i my wkładamy batona „na wymianę”. Pewności nie mam, ale to chyba taki zwyczaj na Ganku. W każdym razie – smacznego!
Rzecz jasna w puszcze szczytowej, oprócz smacznego batona była również książka wejść, w której odnajdujemy znajome wpisy. Zadziwia nas jednak fakt, że wszystkich wpisów jest bardzo mało. Książka została założona w 2008 r. a na chwilę obecną zapisane jest zaledwie kilka stron.
Czyżby Ganek był tak mało popularny?

W książeczce zostawiamy po sobie ślad i powoli zbieramy się do zejścia tzw. drogą normalną, prowadzącą przez Gankową Przełęcz. Droga ta nie stanowi żadnego wyzwania jeśli chodzi o trudności techniczne, jest też ewidentna, ale trzeba przyznać, że ogromne urwiska opadające do Doliny Kaczej robią niesamowite wrażenie.




Fot. Kilerus
Schodząc, przyglądamy się jeszcze małemu, pamiątkowemu krzyżowi, który już mijaliśmy wcześniej. Postawiono go tu ku pamięci Vladimíra Tatarki, który 17 czerwca 2001, podczas wspinaczki naszą dzisiejszą drogą odpadł od ściany. Po chwili refleksji kontynuujemy zejście, szybko wytracając wysokość. Teraz już tylko pozostaje nam odnalezienie plecaków i udanie się na zasłużony odpoczynek. Plan dnia wykonany.
Więcej zdjęć na stronie:
http://mountainadventure.weebly.com/ganek.html
Dzień II – Żłobisty Szczyt, Rumanowy Szczyt
9 – Filar Motyki II [źródło:
http://www.taternik.net]
Dzisiejszy dzień zaczął się od małego falstartu. Budzę się w ciasnym, ale za to malowniczo położonym „hoteliku” wypoczęty jak nigdy. Słyszę, że Paweł też zaczyna się już wiercić… Myślę sobie, że zaraz pewnie będzie trzeba cisnąć pod ścianę, więc zbieram się z „wyrka”, wystawiam głowę „za okno” a tam… Ciemność, widzę ciemność! Zerkam szybko na zegarek – 2 w nocy. I co tu teraz robić? Spać się nie chce, wychodzić nie ma po co – trzeba przeczekać.
W końcu pojawiają się pierwsze promienie słońca, toteż udajemy się do „stołówki” na śniadanko. Następnie ogarniamy cały ten bałagan, plecaki oddajemy do „przechowalni bagażu” i bez zbędnego obciążenia zmierzamy pod południową ścianę Żłobistego Szczytu.
początek drogiZanim dobrze rozprostowaliśmy kości już byliśmy na miejscu – takie podejścia to ja rozumiem. Teraz rzut oka na opis, następnie na ścianę. Wszystko się zgadza – dwóch równoległych ścieków trudno nie zauważyć. Zgodnie z opisem zaczynamy więc wspinać się lewym ściekiem, później trawers do prawego, następnie kilkanaście metrów w górę i już jesteśmy na filarze, podciętym pionowym uskokiem.

Fot. Kilerus
Podchodzimy do góry, widząc już pas charakterystycznych przewieszek. Teren nie jest zbyt trudny, za to z każdym metrem jest coraz bardziej stromo, a podcięty filar robi z góry jeszcze większe wrażenie. Tu postanawiamy się związać i kontynuować „na lotnej”. Zgodnie z opisem obchodzimy wspomniany pas przewieszek i po pokonaniu ładnego zacięcia oraz pionowej ścianki, z powrotem wracamy na filar, którym stopniowo pniemy się coraz wyżej.




Fot. Kilerus
W górnej części filara, droga Motyki łączy się z drogą normalną. Idziemy więc śladami pierwszych zdobywców i po pokonaniu charakterystycznego miejsca, jakim jest koń, a właściwie konik skalnych, wychodzimy na Szczyt Marty (podobno w niemieckiej i węgierskiej nomenklaturze nazwa ta funkcjonuje do dziś).


Po wyjściu na szczyt, pierwsze, co przykuwa moją uwagę to duża, pochyła płyta, ostro podcięta od północy. Wygląda to niesamowicie. Widok ze Żłobistego praktycznie w każdym kierunku jest piękny i rozległy, jednak na mnie największe wrażenie robi dzika Dolina Kacza, którą dłuższą chwilę podziwiam siedząc na wspomnianej wcześniej płycie.

Chciałoby się pobyć w tym miejscu dłużej, ale trzeba się ruszyć, bo żar, który już leje się z nieba wcale nie sprzyja szybszemu tempu, a przed nami jeszcze kawałek drogi.
Zjeżdżamy na Żłobiste Wrótka i kontynuujemy wycieczkę przez Żłobiste Czuby. Grań nie jest specjalnie długa, ale nieco zajmująca, zwłaszcza, gdy idzie się jej ostrzem, nie omijając napotkanych turniczek. Teren nie jest zbyt trudny, ale dwójkowe zejścia bywają czujne i potrafią dostarczyć emocji, szczególnie, że po stronie Doliny Kaczej cały czas towarzyszy nam ogromna lufa. Pokonując turnie i turniczki, tudzież konie skalne, dochodzimy nad Wyżnią Żłobistą Przełączkę, na którą dostajemy się zjazdem.


Fot. Kilerus
Przed nami ostatnia część południowo-wschodniej grani prowadzącej na Rumanowy. Odcinek ten, zbliżony kształtem do filara, Cywiński [WC17 – 16] ocenia na 0+ lub I, w zależności od wariantu. Z dołu to jednak wcale tak banalnie nie wygląda, ale skoro w przewodniku stoi jak byk, że łatwo, to przecież nie może być trudno…

Na początku droga rzeczywiście jest bardzo przyjemna, jednak na atrakcje nie musieliśmy długo czekać. Pojawia się pionowa ścianka – niby nic wielkiego, ale kleterki by się jednak przydały. Po pokonaniu przeszkody daję głośny wyraz swojego zdziwienia, na co Paweł krzyczy: „Zaraz jest jeszcze ciekawiej, tylko uważaj na taki jeden kamień, bo się rusza”. W tym momencie myślę sobie o wycenie z przewodnika – wychodzi na to, że ścianka, którą przed chwilą pokonałem była za 0+, wcześniej było łatwiej, czyli 0, a teraz partner krzyczy, że ciekawie, więc najprawdopodobniej będzie to I.
Podchodzę do jedynkowego miejsca – kominek. Ładny kominek, taki z gładkimi ściankami - aby się do niego dostać, trzeba się przewinąć z krawędzi filarka. Żeby było ciekawiej, to teren wymusza taki ruch, że rękami i głową jest się już w kominku, a resztą ciała jeszcze na filarku. Między początkiem kominka a filarkiem, jest oczywiście spora lufa, co by człowiek czuł, że jest w górach. Na szczęście w kominku jest jeden dobry chwyt, z zaklinowanego, niedużego kamienia. Jakieś pół metra wyżej jest następny zaklinowany kamień, tym razem większy. Można nawet na nim stanąć, tylko ostrożnie, bo się rusza. Jednym słowem jest to podręcznikowe miejsce za I w skali UIAA.
Po wyjściu z kominka Paweł oświadcza, że jemu również się bardzo podobało i, że pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się klinować stopę w podejściówkach. Dumni z siebie, że urobiliśmy jedynkowego cruxa, idziemy dalej. Lampa jak w południe na równiku – mam wrażenie, że skóra pali mi się w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pokonując ostatni odcinek grani wychodzimy na najwyższy wierzchołek Rumanowego Szczytu.
W tym samym momencie kończy nam się zapas wody, więc na szczycie spędzamy tylko chwilę, po czym zaczynamy zejście na przełęcz i dalej, dobrze już znaną drogą w kierunku Doliny Rumanowej. Słońce daje strasznie popalić, a w ustach coraz bardziej sucho. Do drogi motywuje nas już chyba jedynie to, że przy plecakach mamy jeszcze kapkę wody.
W końcu docieramy do obozu i gasimy pragnienie, przynajmniej na chwilę, i zbieramy się do dalszej drogi. Wydaje się, że jest coraz goręcej. Wiatru nie ma w ogóle, a na odsłoniętej przestrzeni smażymy się jak na patelni. Plecaki znowu nam ciążą, co też wcale nie uprzyjemnia zejścia. W takich warunkach droga przez złomy skalne wydaje się nie mieć końca. Pocieszamy się jedynie myślą, że dole doliny są strumienie i wreszcie będzie można się porządnie napić.
Gdy docieramy nad strumień, robimy sobie mały piknik. Pijemy ile wlezie i moczymy odparzone stopy. Wreszcie można też coś zjeść, bo wcześniej nic prócz płynu nie chciało przejść przez gardło. Pełni energii kontynuujemy powrót do auta, gdzie czekają już na nas Marcin z Anitą. Weekend w Złomiskach uważam za wielce udany. Oby takich więcej.
Więcej zdjęć na stronie:
http://mountainadventure.weebly.com/379 ... zczyt.html