W nawiązaniu do poprzedniego "odcinka" - trasa wycieczki na mapie, wraz z profilem wysokościowym:

Czasy przejść wyliczane wg tej słowackiej mapy są zazwyczaj dość wyśrubowane, ale tym razem cała trasa zajęła nam około 4 godzin wraz z niedługim posiedzeniem w schronisku przy piwie oraz z fotografowaniem.
Kolejnego dnia zaplanowałam wycieczkę na "płaninę" na której jeszcze nie miałam okazji być, a na którą od dawna miałam ochotę się wybrać. Jest to Plešivská planina - wyodrębniony płaskowyż, na którym nie ma (jak na sąsiednich) siedzib ludzkich, na który nie można wjechać samochodem, który ze wszystkich stron jest otoczony dość urwistymi ścianami.
Mapa planowanej trasy:

Podjeżdżamy samochodem do Rożniawy, zostawiamy go pod "Tesco" i idziemy na sąsiedni dworzec autobusowy na autobus 9.15 do Slavca.
Mamy już od dawna opracowaną strategię, że rano do miejsca rozpoczęcia szlaku lepiej podjechać autobusem a potem do samochodu wracać pieszo, ale tym razem trzeba będzie wracać również autobusem ze Szczytnika, jest jednak sporo tych autobusów, średnio co godzinę, nie powinno być problemów.
Pierwsze podejście nie jest tak straszne i strome na jakie wyglądało z mapy, idzie się w lesie bardzo przyjemnie. Po wejściu na wierzchowinę idziemy początkowo lasem a potem wychodzimy na rozległe polany pokryte mniejszymi i większymi dołkami lei krasowych. Krajobraz przypomina trochę rozległy park, ścieżka to łagodnie się wznosi to opada omijając leje krasowe.
Jest to bardzo przyjemny spacer, a na dodatek pogoda jest sprzyjająca. Po drodze kilka razy popasamy, zjadamy drugie śniadanie. Mamy ze sobą ogromne zapasy wody mineralnej - po 3 litry każda, gdyż na "płaninie" nie ma ani jednego czynnego źródła. Nawet te umiejscowione na mapie powysychały. Całe 3 litry w czasie tej wycieczki wypiłam. Wycieczka opisana na 5,5 godz. zajęła nam około 7 godzin, przy czym zejście skróciłyśmy, o czym niżej.





W końcu docieramy do skrzyżowania szlaków, gdzie szlak na punkt widokowy Gerlašské Skaly i do rezerwatu przyrody o tej samej nazwie prowadzi szlak oznakowany trójkątami. Po króciutkim podejściu pojawia się przed nami taki widok:

Jakby ktoś nie widział to tam na ostatnim planie widać Tatry



A także fragment Niżnich Tatr:

Zamiast do Szczytnika, do którego na ostatnim odcinku trzeba iść szosą decydujemy się na zejście drogą bez szlaku do Rożniawskiego Bystrego, co zajęło nam raptem 30 minut. Tam po około 20 minutach oczekiwania łapiemy autobus do Rożniawy. W tamtejszym "Lidlu" udało mi się kupić przecenione wino marki "Tokaj" za 2 euro, chcemy je zdegustować wieczorem.
Na miejscu noclegu okazało się, że w sąsiednim pokoju zakwaterowano parę Polaków, z którymi jak się okazało po krótkiej rozmowie mamy około dziesięcioro wspólnych znajomych (głównie z Lublina), wobec czego w czasie miłych rozmów spożywamy razem ten tokaj, potem jeszcze jedno wino oraz piwo też kupione w promocji w "Lidlu".
Kolejny dzień jest całkiem odpoczynkowy. Jedziemy dość daleko na Węgry na kąpielisko "Sarospatak" w okolicach Tokaju. Od dawna miałam ochotę tam pojechać aby sprawdzić jak tam jest i udało mi się namówić koleżanki.
Trasa wyznaczona przez google wygląda mniej więcej tak:

Niestety (po raz kolejny) okazało się, że nie należy ufać googlom, droga w poprzek przez Góry Tokajsko-Slanskie, za Gönc jest niemożliwie wręcz dziurawa. Kolejne moje tegoroczne rozczarowanie węgierskimi drogami, a ktoś mi mówił,że są dobre !
Na kąpielisku spędziłyśmy około 5 godzin, w zasadzie nie było tu nic ciekawego, a już na pewno nie opłaciło się tu jechać ponad 120 km.
Wracamy już inną drogą, a mianowicie tak:

Widoczek z samochodu, z drogi powrotnej, Turniański Hrad:

Kolejnego dnia planowałyśmy powrót, niestety już na Słowacji zastała mnie smutna wiadomość o pogrzebie pewnej starszej Osoby z mojej Rodziny, w środę o godzinie 13 w małej miejscowości obok Wiśnicza Nowego. Zależało mi na tym aby być i Ją pożegnać, koleżanki się zobowiązały, że mnie dowiozą.
Udało się - wyjechałyśmy o godz. 7.30 spod Krasnohorskiej Długiej Łąki i przebyły w poprzek dosłownie całe Karpaty, pokonując (wg googli) około 240 km, ale za to nie wiem ile ale chyba ponad 2000 m lub więcej w pionie tym starym samochodem. Spóźniłam się tylko 10 minut.

Na koniec koleżanka mi powiedziała - "wiesz ja ci nie mówiłam ale ja z zasady nie jeżdżę po serpentynach i w ogóle nie jeżdżę na długich dystansach".