Wspólnie z Profesorem mieliśmy w planie robić Widły, ale zapowiadany na wczesne popołudnie deszcz, skutecznie nas od tego pomysłu odwiódł. Jednak z uwagi na fakt, że na wspólny wypad w góry umawiamy się już od grudnia, nie odpuściliśmy całkowicie – chcieliśmy zrobić coś równie ładnego, ale krótszego i z większą możliwością wycofów, w razie ewentualnego załamania pogody. Wybór padł na Grań Mięguszowieckich Szczytów, czyli drogę, która od dłuższego czasu „chodziła” nam po głowie. Dla mnie pomysł był trafiony z jeszcze jednego powodu – była to kolejna okazja przejść po śladach Simona Häberleina, ale po kolei…
Tym razem wyjazd rozpoczyna się na totalnym luzie. W sobotę wieczorem przyjeżdżam do Profesora. Plan jest taki żeby chwilę pogadać i iść wcześnie spać, by porządnie się wyspać, ale wiadomo jak jest z planami… Wszystko się przedłuża, a gdy w końcu idziemy spać, „wciąga” mnie mecz, co jest o tyle dziwne, że zazwyczaj ich nie oglądam. Mecz kończy się remisem, a więc dogrywka. Dogrywka również nie przynosi rozstrzygnięcia, więc karne… Wszystko obraca się przeciwko mnie. Gdy w końcu udaje mi się zasnąć nagle wpada Łukasz i oznajmia, że trzeba się zbierać. To by było na tyle, jeśli chodzi o długi, regenerujący sen.
Po przyjeździe do Palenicy, budzimy parkingowego i po uzyskaniu informacji, że podwózka do góry kosztuje dwie stówy, ciśniemy jak zwykle z buta. Rekordu trasy, co prawda chyba nie pobiliśmy, ale gdy dochodzimy do schroniska grubo przed 5 rano, wszystko jest jeszcze pozamykane na cztery spusty. Wracamy do tzw. Starego Moka, ale również i tam nie udaje się nam pomedytować, bo ludzi tyle, że ciężko skupić myśli. Idziemy dalej.
Ominąwszy spokojną taflę Morskiego Oka, napotykamy dwie sarny. Stoją skubane na ścieżce, w odległości 2 m od nas i ani myślą się przesunąć. Ja rozumiem spotkać tu kozice, ale sarny? Przecieram zaspane oczy ze zdumienia, że te płochliwe zwierzęta nic sobie nie robią z naszej obecności… Takiego spotkania w Tatrach to jeszcze nie miałem. Po kilku minutach wymiany spojrzeń, sarny łaskawie schodzą nam z drogi, a my idziemy dalej z nadzieją, że nie spotkamy grubszego zwierza.
Na Kazalnicę mieliśmy wychodzić przez Wielki Okap, ale zgodnie stwierdziliśmy, że ścieżką będzie, co prawda mniej widowiskowo, ale chyba szybciej. Na słynną Zerwę wychodzimy więc „na żywca”! Robimy tam krótką przerwę ciesząc się z pierwszego dziś sukcesu i podziwiając okoliczne szczyty, oświetlone pierwszymi promieniami słońca. Stamtąd już tylko kilka chwil i meldujemy się na Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem (2307 m n.p.m.)


Śladami Simona HäberleinaZ przełęczy, podobnie jak Häberlein podczas swojej pierwszej wizyty w Tatrach (11.09.1905 r.), idziemy granią w kierunku Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego. Na drodze stoi nam niewielka turniczka zwana Chłopkiem, na którą wchodzę, po krótkim żywczyku w czwórkowych trudnościach. O ile wejście było przyjemne, to z zejściem jest już trochę gorzej. Palce sztywnieją mi z zimna i ciężko o pewny chwyt, zwłaszcza, że miejscami krucho. Poza tym niewielkie przewieszki pokonywane od góry są, delikatnie mówiąc, niewygodne. Na szczęście z pomocą Profesora, który daje komendy typu: „prawa noga trochę na lewo, niżej dobra klama” udaje się zejść bez szwanku.
na ChłopkuWracając do 1905 roku. Osobiście nie mam wątpliwości, że Simon Häberlein wraz z Katherine Bröske weszli tamtego dnia na tę smukłą iglicę, ale czy faktycznie byli oni jej pierwszymi zdobywcami, jak to się powszechnie w literaturze przyjęło? Nawet Paryski pisząc w swoim przewodniku o pierwszym wejściu, używa trybu przypuszczającego, więc kwestia pierwszeństwa na Chłopku już chyba na zawsze pozostanie tatrzańską zagadką. Dla mnie zagadką jest również to, którędy Simon wchodził na tę turnię. Cywiński w swym przewodniku pisze, że na Chłopka można wejść albo po jego pd.-wsch. stronie (III), albo tak jak ja wchodziłem, czyli od pn.-zach. (IV). Czyżby Häberlein również wchodził od pn.-zach.? Jeżeli tak, to kwestia pierwszej czwórki w Tatrach znów nabiera rumieńców.
Z siodełka za Chłopkiem w dalszym ciągu podążamy śladem Häberleina - idziemy ściśle granią, która po chwili spiętrza się, tworząc pionowy uskok. Miejsce to wycenione jest zaledwie na II, ale rządek haków może świadczyć, że nie tylko nam wydało się ono mocniejsze. Po chwili zastanowienia pokonujemy je jednak bezproblemowo. Dalsza część grani nie przedstawia już żadnych trudności, także szybko wychodzimy na Mięgusza Czarnego (2410 m n.p.m.). Na szczycie spotykamy fana drużyny Los Angeles Lakers, z którym wdajemy się w sympatyczną rozmowę i wspólnie podziwiamy widoczki. Po chwili relaksu przychodzi jednak czas na danie główne.
Grań Mięguszowieckich Szczytów (II/IV)
Wracamy na przełęcz, gdzie od razu zakładamy uprzęże, które przydadzą się nam w późniejszym etapie wycieczki (zjazdy). W założeniu całość chcemy przejść na żywca, a asekurować się jedynie na wschodniej ścianie MSW (na tę okazję mamy ze sobą również kleterki). Nie ominąwszy najmniejszego nawet zęba skalnego, wychodzimy na Mięguszowiecki Szczyt Pośredni (2393 m n.p.m.). Gdy profesor informuje, że od momentu startu z przełęczy minęło niecałe 30 min stwierdzamy, że trzeba trochę zwolnić, bo grań jest tak ładna, że szkoda ją za szybko kończyć. Na szczycie spędzamy więc trochę czasu, podziwiając widoczki i cykając zdjęcia, po czym schodzimy na trawiasty tarasik, gdzie znów robimy dłuższy piknik.

Na Mięguszowieckim Szczycie Pośrednim
Na Mięguszowieckim Szczycie PośrednimPrzed nami chyba najbardziej emocjonująca część wycieczki – zejście do pierwszej igły, by następnie z niej zjechać. Pierwszy idzie Łukasz i dochodząc mniej więcej do połowy, stwierdza w dosadnych słowach, że „jest przeyebane”. Wyłazi z powrotem na platformę i idę ja, by przekonać się o tym na własnej skórze. Lufa jest potężna, niektóre bloki, choć wyglądają na stabilne, w rzeczywistości ruszają się na wszystkie strony, a znalezienie dobrego chwytu nie jest takie oczywiste. Dochodzę prawie do końca, jednak partner stwierdza, że ma w dupie takie atrakcje, więc wracam do góry, żeby wymyślić jak to bezpiecznie pokonać. Sensowna asekuracja jest tu ciężka, obejście też odpada, bo trzeba by było zejść na południe prawie do podstawy ściany, więc zostaje zjazd. Olbrzymi blok skalny jest świetnym miejscem, by założyć zjazd, co też czynię, ciesząc się jednocześnie, że wziąłem ze sobą tak długą pętlę. Trudności tego odcinka pokonujemy więc w zjeździe. Później zjeżdżamy również z pierwszej i drugiej igły, a następnie kierujemy się pod wschodnią ścianę MSW, a konkretnie pod Komin Martina (III/IV), który już z daleka bardzo nam się spodobał, i od razu wiedzieliśmy, że to właśnie tą formacją będziemy się wspinać. Po drodze spotykamy jeszcze jakiś fryzjerów, którzy wracają z Mięgusza - usiłują nam wmówić, że idziemy pod włos, ale jakoś nie mamy specjalnie ochoty wyprowadzać ich z błędu.

w Kominie MartinaPrzed wejściem w komin zakładamy baletki i gdy zamierzamy już startować, nagle spada na nas kilka kropel deszczu. Patrzę na zegarek – no tak, wczesne popołudnie, wszystko się zgadza. Perspektywa wspinania się tą formacją w strugach deszczu nie za bardzo nam się podobała, ale na szczęście pogoda się utrzymywała i choć momentami robiło się ciemno, to nie padało.

Wspinanie w kominie rozbijamy na 2 wyciągi. Pierwszy wyprowadza nas ponad dużą półkę, gdzie zakładam stan, natomiast drugi kończy się już w tzw. „terenie rolniczym”, gdzie chowamy cały szpej i biegniemy na szczyt. Na Mięguszowieckim Szczycie Wielkim (2438 m n.p.m.) meldujemy się po 4h 15min (licząc od MPpCH). Wpisujemy się do pięknego, nowiutkiego zeszytu, który Profesor założył prawie równo miesiąc temu i oglądamy drogę, którą właśnie przeszliśmy. Jest fantastycznie. Jedyne co nas niepokoi, to wielkie, ciemne chmury, które zbierają się nad Mięguszem. Z uwagi na powyższe, rezygnujemy więc z kontynuowania wycieczki ściśle granią i do Hińczowej Przełęczy postanawiamy dostać się obejściami. Droga wcale nie jest oczywista i przyznam, że gdyby nie partner, który całkiem niedawno ją przechodził, zejście na przełęcz z pewnością zajęłoby dużo więcej czasu. Na szczęście powrót ze stałym bywalcem MSW to sama przyjemność – wszystko idzie szybko i sprawnie, a na dodatek na przełęczy wita nas piękne słońce, które postanawiamy wykorzystać, fundując sobie deser…
na MSW
na MSWCubryna (na deser)Jesteśmy już nieco zmęczeni, ale piękna pogoda, która zrobiła się jak na zawołanie, a przede wszystkim bliskość ciekawego szczytu sprawia, że nie mamy jeszcze ochoty kończyć wycieczki. Zostawiwszy plecaki na przełęczy, łatwym terenem wychodzimy na Cubrynę (2376 m n.p.m.), gdzie w towarzystwie najmłodszego taternika, jakiego miałem okazję spotkać (ok 8 lat), podziwiamy przepiękną panoramę. Mały, który jest tu z tatą opowiada nam o swoich podbojach na Mnichu i bez zająknięcia nazywa charakterystyczne tatrzańskie kolosy, które stąd pięknie się prezentują.
Mnich z nieco innej niż zwykle perspektywy
rozmyślanie na szczycie Cubryny


Po dłuższym odpoczynku na Cubrynie, wracamy z powrotem na Hińczową Przełęcz, skąd zaczynamy zejście. Śmieję się do Łukasza, że jest tu tak krucho, że wcale nie trzeba jeździć w Dolomity, by poczuć się jak na żwirowni. Z uwagi na powyższe, zejście przez galerie nie należy do najprzyjemniejszych, ale z dzisiejszego dnia jesteśmy tak zadowoleni, że specjalnie nie narzekamy. Niemniej jednak zejście się dłuży i coraz bardziej daje w kość. Gdy wychodzimy w Dolinie za Mnichem nareszcie możemy poruszać się normalnym tempem. Teraz idzie się wspaniale, choć krople deszczu już coraz częściej spadają nam na głowy. Mniej więcej w połowie zejścia ceprostradą, pogoda nie wytrzymuje i zaczyna lać na potęgę. Plus w tym taki, że teraz idziemy jeszcze szybciej, więc wcześniej będziemy mogli napić się piwka w schronisku.
Przed wejściem do schronu Profesor odwiedza jeszcze depozyt i gdy mamy wszystko, co niezbędne, możemy w końcu wygodnie usiąść i odpocząć. Humor partnera rośnie proporcjonalnie do ilości wypitego piwka, więc z każdą chwilą jest coraz weselej. Międzyczasie przestaje padać, więc powoli zaczynamy się zbierać i kierować w stronę parkingu. Na drodze znów ciemno i pusto – nie wiem skąd te ciągłe narzekania na tłumy…
Prawdę mówiąc nie sądziłem, że dziś coś się jeszcze wydarzy, ale myliłem się i to bardzo. Na szlaku spotykamy dwójkę turystów, których zastał zmrok, a żadnego oświetlenia oczywiście nie posiadali. My, jako bardzo uczynni obywatele oczywiście oferujemy swoją pomoc i w dalszą drogę ruszamy razem, rzecz jasna, w blasku naszych wypasionych czołówek. Powiedzieć, że droga minęła wesoło to mało – mnie normalnie brzuch już od śmiechu bolał, jak Profesor zaczął swoje wykłady, a jeden tekst przeszedł do historii wyjazdu: Dziewczyna wypytuje Łukasza, żeby powiedział gdzie my byliśmy, ten strasznie się wzbrania od odpowiedzi, ale dziewczyna jest nieugięta i nie daje za wygraną. W końcu Profesor odwraca koleżankę o 180 stopni i pokazując na zarys szczytów górujących nad Mokiem, mówi: „Widzisz ten wachlarz?! To nasze!”. Jak sobie przypominam, to za każdym razem się uśmiecham.
Więcej zdjęć jak zwykle na stronie:
http://mountainadventure.weebly.com/gran-mieguszy.html