Großglockner 3798 m n. p. m.
Wysokie Taury, czerwiec 2014(niezdobyty)Tak, ten on.

Nigdy mnie tam nie ciągnęło, bo to nie to, co ja kocham w górach. Ale mój bardzo dobry kolega (+ dwóch jego kolegów) się nań wybierał, więc nie mogłem odmówić sobie dłuższej wycieczki w Taury. Tym bardziej, że akurat był długi czerwcowy weekend.
Prognozy na dzień akcji były jednak fatalne. Z góry założyłem, że nie muszę wchodzić na szczyt, chciałem dojść do schroniska Erzherzog JH, by przekroczyć granicę 3 tysięcy.
Ja do Kals dojechałem w środę wieczorem, towarzysze w czwartek nad ranem. Gdy oni zmęczeni podróżą z Polski dojechali, ja byłem już wyspany i gotów do walki. A że oni posnęli, ja skoro świt rozejrzałem się wokół, gdzie by tu wejść, by z innej perspektywy zobaczyć Glocknera. Poszedłem na zbocze z lewej strony doliny i zrobiłem sobie wspinaczkę na przełaj przez górskie pastwiska w stronę niejakiego Figerhorna (2743 m n. p. m.). Niestety gdy dotarłem do grani, Glockner był już przysłonięty chmurami. Dane mi było widzieć jedynie owce, świstaka i zwiędniętą szarotkę alpejską.

Zszedłem i ruszyliśmy już wspólnie w drogę. Schronisko Stüdlhütte przywitało nas piękną pogodą.

Niestety tylko przywitało. Nim zdążyliśmy zjeść obiad lub "obiad", zaczęło sypać śniegiem i silnie wiać...
No, i tak... Ja mam taką zasadę w górach, że, jeśli nie muszę, nie chodzę po nieznanym terenie w ciężkich warunkach pogodowych. Bo nie czerpię z tego przyjemności, no i może to być niebezpieczne. Ja mam jednak trochę inaczej, bo w Alpy teoretycznie mogę jechać w każdy weekend. Koledzy natomiast czekali długi czas na tę wyprawę i nie chcieli rezygnować. Zostałem w StUdlu, oni zaś doszli na nocleg do Erzherzoga.
W tym momencie wiedziałem, że Glocknera nie będzie. Niemniej miałem plan na nazajutrz, by drogą przez grzbiet Luisengrat dojść do punktu zwanego Schere (3037 m n. p. m.). Niestety, kiedy wstałem warunki były jeszcze gorsze niż poprzedniego dnia. Próbowałem, jednak skała była śliska, a wiało niemiłosiernie. Bez sensu... Zawróciłem.

Siedziałem cały dzień w StUdlu, czekając na kolegów. W tym czasie poznałem tam sporo osób - Niemców/Austriaków i Polaków. Każdy wracał zmordowany, jedni byli na szczycie, inni nie. Powyżej 3 tysięcy było tylko mleko, wiatr i sypiący śnieg. Mówili, że idąc związanym ze sobą nie widzieli śladów partnera. Było plątanie się linami oraz błądzenie w mleku... Ktoś tam nawet poleciał, ale koledzy go zatrzymali.
Dla mnie zaskoczeniem było, że mimo ciężkich warunków tak dużo osób jednak szło na szczyt. Dotąd w Alpach byłem przyzwyczajony do samotności nawet przy dobrych warunkach, a tutaj taka dupówa, a wszyscy idą.
Kolegom udało się wejść na szczyt i szczęśliwie wrócić, czego im gratuluję. Mają satysfakcję i zdjęcie przy krzyżu na białym tle

Ja jednak wolę coś innego w górach. Coś, co było już następnego dnia w sobotę, gdy wchodziłem na niejakiego Wildenkogela (3021 m n. p. m.) w Grupie Venedigera. Lubię słowo "eksploracja"
