Następnego dnia pogoda wraca do miejscowej normy. Jest mgliście i wilgotno, co chwilę mży lub pada. Ale nie szkodzi, plan na dziś do zrealizowania nie wymaga znakomitej pogody. Zaglądamy na Culloden Moor gdzie Bonnie Prince Charlie (tak, tak – dobrze kojarzycie, wnuk Jana III, ten sam który lądował w Glenfinnan) w 1746 według oficjalnej (angielskiej) wersji wydarzeń dostał bęcki od wojsk rządowych bo mu się armia za żarciem rozlazła a to co się nie rozlazło puścił do szarży na armaty środkiem bagniska. Część historyków sięga głębiej, do niesubordynacji części dowódców która przez brak komunikacji pomiędzy oddziałami rozłożyła śmiały plan nocnego ataku z zaskoczenia na obóz Anglików. Przy okazji łomot zebrała też publiczność – okoliczni mieszkańcy zeszli się popatrzeć na bitwę a Anglicy nie potrafiąc odróżnić uciekających wojsk od cywilów wyrżnęli jednych i drugich. Zaczął się czas terroru Cumberlanda, do górali z bronią strzelano bez ostrzeżenia, za noszenie kiltu groziło zesłanie na plantację bawełny a ziemię w większości przejęli spekulanci z nizin. Aresztowanych oficerów skazano oczywiście na śmierć, sentencja wyroku doprawdy budzi uznanie dla pomysłowości sądu:
Cytuj:
Niech poszczególni więźniowie powrócą do więzień, z których przybyli; a stamtąd mają być zaprowadzeni na miejsce straceń; a gdy tam przyjdą, mają być każdy osobno, powieszeni za szyję, lecz nie na śmierć, gdyż mają być odcięci jeszcze żywi; następnie trzewia mają im być wydarte i spalone przed ich obliczem; następnie ich głowy mają być oddzielone od ich ciał, a te ciała, każde osobno, podzielone na cztery ćwierci; te zaś muszą być do dyspozycji Króla.
Sam Karol uszedł z życiem i przez cztery miesiące ukrywał się na Wyżynach korzystając z pomocy górali (raz nawet pewna Flora z okazji rewizji domu przebrała go za pokojówkę) po czym zbiegł na kontynent. Nikt go nie wydał pomimo że za jego głowę oferowano 30000 funtów – w owych czasach ogromny majątek. Zmarł na wygnaniu w Rzymie rok przed wybuchem rewolucji francuskiej, jego grobowiec potajemnie ufundowany przez króla Jerzego III stoi w katedrze Św. Piotra.

Tuż obok Culloden znajduje się
Calva Cairns – cmentarz z epoki brązu, takie niby nic ale pod klimatycznymi drzewami, dalej lecimy pod kolejnym wiaduktem kolejowym (zdjęć brak, linia kolejowa otacza w/w obiekty od wschodu, jego cień fajnie widać na googlu) do
Fort George,
the mightiest artillery fortification in Britain, if not Europe. Powstanie fortu bezpośrednio wiąże się z powstaniami jakobitów (zwolenników Jakuba – „króla za morzem”), zbudowano go na polecenie króla Jerzego II po wyżej wspomnianej bitwie żeby zabezpieczyć się przed kolejnymi zrywami. Jednocześnie jego położenie (warto rzucić okiem z satelity, robi wrażenie) na cyplu wcinającym się głęboko w zatokę pozwalało całkowicie zablokować dostęp do portu w Inverness. Fort jest nadal używany jako koszary – stacjonuje tam Black Watch, wojsko z czerwonymi pomponami na beretach. Kolejne punkty to zamieniona w muzeum nieczynna od 1983r destylarnia
Dallas Dhu w Forres oraz ruiny
pałacu biskupiego i
katedry w Elgin. Z katedry po pożarze zostały dwie dobrze zachowane wieże, część prezbiterium i oktagonalna boczna kapliczka. Interesująca jest też kamienna tablica datowana grubo przed dotarciem na te tereny chrześcijaństwa z wyrzeźbionym pomiędzy piktyjskimi symbolami półtorametrowym krzyżem. Co on oznaczał? Nie wiadomo, zdania uczonych są podzielone.

Z Elgin lecimy na południe, do Doliny Jeleni – po tutejszemu Glenfiddich. Tak, tak – TO Glenfiddich. Już na parkingu czuć, że to nie muzeum, to miejsce żyje. A na pewno żyją jego pracownicy – mikroskopijne grzybki pracowicie przerabiające jęczmień na ambrozję. Przy wejściu na teren wytwórni sklepik. Taki malutki, wielkości Lidla. Mają wszystko: koszulki, polówki, sweterki, szaliczki, krawaty, czapki, czapeczki, kurteczki, obrusy, firanki, kieliszki, karafki, dzbanki, torebki, plecaki, książeczki dla dzieci… Wszystko z firmowym jeleniem za słoną kasę. No i oczywiście Produkt w różnych postaciach – w dżemiku, cukierkach, ciasteczkach i przede wszystkim w butelkach różnej wielkości i kształtu. Najtańsze szczeniaczki 12-letniego cienkusza już za kilka funciaków, nam w oko wpadła troszkę starsza wersja:
Niestety zakup poskutkował koniecznością drastycznego obniżenia standardu kwater…

Na nocleg wbijamy do Tomintoul, jeśli coś można nazwać dziurą zabitą dechami to na pewno tą mieścinę. Wygląda jakby jeszcze wczoraj po głównej (praktycznie jedynej, reszta to atrapy) ulicy przechadzał się Gary Cooper z coltami przy pasie. Przy kwadratowym skwerku w centrum stoją trzy hoteliki, poczta, pub, pizzeria i informacja turystyczna. Sklepy już zamknięte (do 16 były), cukiernię właśnie zamykają, pub jeszcze zamknięty, poczty w ogóle dziś nie otwierali… Parkuję przed hotelem (koniec trasy z
mapki dnia stoi dokładnie przed hotelem, użyj żółtego ludzika żeby poczuć klimat miejsca), wąski wysoki hall w ciężkiej, ciemnej boazerii z wijącymi się po ścianach schodami robi wrażenie jak wyjęty z Hitchcock’a, obrazu całości dopełnia zombie siedzący za kontuarem. Nie, nie ma zielonej skóry i mózgu na wierzchu. Tłusty nastolatek siedzi tu chyba za karę, jest wyraźnie oburzony że musi zdjąć słuchawki i odstawić laptopa z grą żeby przywitać gości za to właściciel którego zawołał z baru (nie, nie pił – obsługiwał) przesympatyczny. Nieodparcie przypominał mi jednego użytkownika tego forum, podobny wzrost, waga, morda, zachowanie – wypisz wymaluj Łukasz T.
Rano pogoda praktycznie bez zmian, różnica wynika tylko z ukształtowania terenu – w dolinach słonecznie, wyżej mgła i deszcz. Przecinamy Cairngormsy, podobno piękne widokowo – niestety chmury kiszące się na wszystkim co wystaje powyżej średniej nie pozwoliły nam tego ocenić. W kilku miejscach przecinamy ośrodki narciarskie, stoki wyglądają całkiem nieźle ale mają jedną wadę (tą samą co większość u nas) – deficyt długości. Po drodze wbijamy do
zamku Corgarff (taa… zamku – Cyganie w Rumunii lepsze stawiają), traf chciał że akurat tego dnia miała się tam odbywać impreza z żołnierzami-przebierańcami. Jakoś mnie nie dziwi że celebrują pobyt angielskich wojsk okupacyjnych, to jakby w Warszawie zrobić akcję z gestapowcami na Pawiaku. Zamek może jest i kiepski (kto nie wierzy zdjęcie niżej) ale historię ma typową dla okolicy. Zbudowany przez jednego z członków klanu Forbes (tak, ten Forbes) jakoś w połowie XVI wieku jako typowa tutaj wieża mieszkalna z magazynem na poziomie zerowym i mieszkaniem na pięterku nie postał sobie długo. W listopadzie 1571 z Glen Fiddich przybył Adam od Gordonów (konkurencyjny klan) żeby wyłotoszyć Forbesa. Zastał tylko Małgośkę (jego żonę), ta nie otworzyła to ją spalił razem z zamkiem, rodziną i służbą. Razem 27 osób. Później wieżę odbudowano i służyła Szkotom aż do wyżej wymienionej bitwy (tak, tak – tej od Charliego) po której przejął ją angielski garnizon. Pierwsze co zrobili to przebudowali wnętrze (przesuwając stropy z dwóch zrobili trzy piętra) żeby więcej wojska zmieścić a drugie – dobudowali gwiaździsty murek ze strzelnicami żeby nie było tak łatwo podpalić. Jak to było?
Historia vitae magistra est?

Taki mostek jak powyżej wygląda wspaniale ale z boku nie widać tego, co najlepsze. Szerokość to jeden samochód, bez zapasu. Podjeżdżasz (jeśli masz szczęście jak tu to z boku i widzisz czy coś jedzie z naprzeciwka, jeśli nie – w ciemno) i ładujesz się między dwa murki. Oba są bliziutko, wręcz czujesz je przez drzwi (nieważny kufer, brać smarta!). Jedziesz w górę a murki nagle skręcają w dół… Zanim je znów zobaczysz nie masz pewności czy nadal jesteś w osi jezdni i czy z drugiej strony ktoś się nie pojawił. Zaglądamy na chwilę do Ballater (bardzo sympatyczne miasteczko ale bez tego preriowego klimatu Tomintoul) i lecimy na południe, dziś mamy dotrzeć do stolicy.

Po drodze zaglądamy do St. Andrews (niewielkie miasteczko z najstarszym uniwersytetem w Szkocji) na obiad, właśnie mieli inaugurację roku akademickiego – studenci są wszędzie, siedzą nawet na cmentarzu wokół ruin katedry.
Tuż przed Edynburgiem zaczynają się korki, most nad zatoką pozwala obejrzeć stojące obok arcydzieło: most kolejowy. Kiedy powstał w końcówce XIX wieku był najdłuższy na świecie, do dziś jest jednym z najładniejszych. Zdjęć oczywiście nie mam, całą drogę (jakieś 2 100 km w 7 dni) trzymałem fajerę – dziewczyny od początku zapowiedziały że zepsutym samochodem jeździć nie będą. Czesław prowadzi nas przez ścisłe centrum (a jakże, jechałem Royal Mile), szybki wypak na zakazie i lecę na lotnisko oddać opla, tfu, vauxhalla. Wracam autobusem i jestem Wolnym Człowiekiem.
MapaMapa.