Następnego dnia wyruszyłem do Phortse, następnie w dół do mostu przez rzekę aż na 3600 mnpm. i z powrotem mozolnie pod górę. Najpierw przez las, niekończące się schody, a potem już nieco łagodniej trawersując stok doliny aż do Dhole. Tam mimo wczesnej pory postanowiłem zostać na noc i nie szarżować za bardzo. Gdy wszedłem do pokoiku w lodży, od razu wiedziałem, że będzie źle. Dykta, jednowarstwowe szyby... ale tym razem wpadłem na pomysł - a może by tak tę plastikową butelkę z gorącą wodą zapakować do śpiwora. Dlaczego nie wpadłem na to wcześniej!!!??? Rewelacja, było mi cieplutko w nogi i spałem sobie smacznie mimo mrozu.
Następnego dnia dotarłem do Gokyo trochę już na ostatnich siłach bo jednak plecak wraz z wysokością ciążył coraz bardziej. Do Gokyo wchodzi się przez próg doliny wzdłuż rwącego potoku po schodach starannie ułożonych obok urwistej skały. Na tych schodach (raptem 100 m) spędziłem chyba z pół godziny sapiąc i wypluwając płuca, a gdy potem po nich zbiegałem, to nawet nie zauważyłem, że były takie strome. Zaraz za progiem doliny jest mostek i zaczynają się stawy. Nie jakieś tam maleńkie, ale kilometrowej długości turkusowe jeziora o mlecznie mętnej wodzie wciśnięte między górskie zbocza a stumetrowe skarpy, które potem okazały się być moreną boczną potężnego lodowca. Przy trzecim jeziorze znajduje się ostatnia miejscowość - Gokyo. Leży mniej więcej na wysokości wierzchołka Mt. Blanc. Zgodnie z radą Garcii udałem się do polecanej przez niego lodży (Namaste Lodge). Rzeczywiście przytulne miejsce - w jadalni grzali zarówno rano jak i wieczorem. Pokój dostałem z widokiem na Cho Oyu i to taki z wykładziną na ścianach, całkiem ciepły - woda nie zamarzała.
W tej samej lodży spotkałem Sarę, która przeszła ze znajomymi przez Cho La i wybierała się z jednym gościem i jego przewodnikiem przez następną przełęcz Renjo La. Poza tym poznałem tam parę z Warszawy, która przyjechała do Nepalu w wersji hardkorowej. Tzn. bilety mega tanie - dwa razy taniej ode mnie, ale za to 3 dni w podróży - 2 noce na lotniskach: we Frankfurcie i w Bombaju. Zamiast lotu do Lukli jechali 16 h jeepem do Salleri, a stamtąd 2 dni z buta do Lukli - powrót planowali taki sam, poza tym własne herbaty, własny panel słoneczny z ładowarką, częściowo własne żarcie. Ale oni zaprawieni w bojach z ogromnym doświadczeniem górskim. Sami pojechali rok temu na Aconcaguę i ją strawersowali, tzn. weszli lodowcem Polaków a zeszli trasą normalną przenosząc cały sprzęt biwakowy (40kg / osobę) przez szczyt!! Ich trasa prowadziła przez 3 przełęcze (Kongma La, Cho La i Renjo La). Szli bez przewodnika, po cudzych śladach, ściągniętych z sieci i zapisanych na mapach GPS przez innych podróżników. Podziwiam taki pomysł i chyba za rok skorzystam z niego.
Tym razem byłem już trochę wymęczony i jednak nie miałem zamiaru pchać się na żadne przełęcze. Może kiedyś w przyszłości, jak nie będę brał behemota i statywu... za to po południu wyszedłem sobie na Gokyo Ri - taki pagórek w okolicy (5340 mnpm), z którego świetnie widać najdłuższy nepalski lodowiec Ngozumpa, i szczyty Cho Oyu, Everest, Nuptse, Makalu, Cholatse, Taboche, Ama Dablam i Tamserku. Podchodząc zaczęły gonić mnie chmury - jak co dzień po południu niebo zaczęło się zasnuwać. Od dołu przez próg doliny zaczęło wlewać się mgliste mleko. Cyknąłem ostatnie zdjęcie panoramiczne ze stawem - z ręki, bo na statyw nie było czasu i odtąd szedłem już w minorowym nastroju i we mgle, żeby tylko zaliczyć szczyt. Ale zaraz pod szczytem coś jakby zaczęło przeświecać z góry. W ciągu paru metrów wyszedłem ponad chmury. W dole rzeka obłoków zamiast lodowca, a z tego wystają wszystkie sześciotysięczne i wyższe szczyty. A godzina piękna, bo 16:00 i światło powoli zaczyna się ocieplać. Wtedy zobaczyłem trzeciego w życiu Brockena. Widmo było daleko w dole, także tęczową glorie widziałem, ale własny cień albo był za mały, albo rozmył się w przestworzach. Tak czy inaczej traktuje to jako odczynienie klątwy zgodnie z legendą św. pamięci Jana Alfreda Szczepańskiego: kto ujrzy duch Brockenu w górach - w górach zginie, dopiero ujrzawszy go po raz trzeci razem klątwa zostanie zdjęta.
Na szczycie spotkałem wesołego Bułgara - Emiła. Nawzajem zrobiliśmy sobie zdjęcia na tle gór, a potem on zaczął interesować się moim aparatem panoramicznym. Mówił, że kiedyś też robił zdjęcia na kliszach. Ja mu powiedziałem, że przyszedłem sfotografować zachód słońca - i jakoś tak w rozmowie zorientowałem się, że nie mam czołówki - została na dole w drugim plecaku. Nic to, księżyc jest, to trafię do dołu, ale zamiast 1,5 h może to zająć ze 3. A on dowiedziawszy się o tym, podarował mi maleńką diodową latareczkę. Ucieszyłem się, bo byłem uratowany od błądzenia po kamolach po ciemku. Zaraz potem przyszło dwóch profesjonalnych brytyjskich fotografów z plecakami pełnymi obiektywów, a Emił udał się na dół. Potem dołączyli kolejni Bułgarzy, którzy się rozłożyli nieopodal i zaczęli śpiewać ludowe piosenki oglądając zachód słońca. Tymczasem góry zaczęły płonąć. Najpierw na żółto, potem na pomarańczowo, a w końcu tylko najwyższe wierzchołki na purpurowo. A potem przyszło sine wieczorne zimno. Prawie nie odmroziłem łap zmieniając filmy. A z lewej dochodziły mnie tylko turkoty strzelających migawek w aparatach Brytyjczyków. Oni swoje panoramy będą składać z kilkudziesięciu zdjęć, a ja swoje pstrykałem na raz. Zaraz po zajściu słońca zwinąłem sprzęt. Nie miałem ciuchów na noc ani śpiwora, więc nie zostałem na gwiazdy. Zresztą - może to prozaiczne - kolacja by mi przepadła. No a poza tym zimno, zimno, zimno...
Pobiegłem po ciemku za Bułgarami - oni mieli czołówki, a ta diodowa lampka jednak nie wystarczała za bardzo. Dogoniłem ich po 15 minutach i już poszedłem z nimi. Czułem się jak na nocnych harcerskich marszach z tymi ich śpiewami - najpierw jakieś ludowe, potem Beatelsi, potem Bob Dylan... i to gdzieś na końcu świata w Azji, gdzie diabeł mówi dobranoc. Okazało się, że Emił był z ich grupy, więc podziękowałem za światło i latareczkę oddałem.
Następnego dnia poczułem, że wyjazd i cel został spełniony - pogoniłem z samego rana na dół. Dostałem takiego speeda, że w 8 godzin dotarłem 1500 metrów niżej i dobre 20 km dalej, aż do Namche Bazaar. Po drodze widziałem, jak ewakuowali z Machermo faceta z początkami obrzęku mózgu - ludzie mówili, że język mu się plącze i zachowuje się jak pijany. W Namche Bazaar zgłosiłem się do poleconej przez Szerpę Lakpę lodży - również Namaste Lodge. A tam w kuchni widzę, że siedzą właśnie ów Lakpa i Gary. Po serdecznym powitaniu dowiedziałem się, że z powodu osuwającego się śniegu i braku czasu musieli wycofać się 50 metrów przed szczytem Lobuche Peak. Szkoda, trudno się mówi, ale to są góry. No i właśnie tam, jak już wszystkim zeszło ciśnienie, dwóch dorosłych i odpowiedzialnych facetów upiło się w sztok. Najpierw zaczęliśmy od piwa, a potem przerzuciliśmy się na nepalski rum "Khukri". Już wiem, czemu nazywa się jak ich tradycyjne noże. To draństwo chyba średnio destylowane i kopie jak jasna cholera. A Polak z Anglikiem chcieli sprawdzić, kto ma mocniejszą głowę. I wyszło, że wytrąbiliśmy tego ponad litr. W nocy skończyło się to potężnym zatruciem alkoholowym, bo na 3500 mnpm objawia się trochę bardziej intensywnie. A rano... dlaczego tu tyle schodów? dlaczego te jaki mają takie głośne dzwonki na szyjach? W ogóle dlaczego trzeba wstawać? Ach, no tak, jeszcze czeka nas 6h marszu w dół do Lukli i samolot i w ogóle do Kathmandu jest kilkaset kilometrów, a do domu to już w ogóle strasznie daleko.
No to zapakowałem plecak, schowałem aparat i ruszyliśmy. Na początku kiwały mną opary rumu, a potem to chyba jednak źle wyważony plecak znosił mnie na boki. A wrażenie było tym bardziej niepowtarzalne na tych wiszących mostach, które po raz pierwszy wydały mi się jakieś takie niestabilne (mimo że na stalowych linach jak od kolejki na Kasprowy).
W Lukli wziąłem pierwszy od 6 dni prysznic - gorący!!! Wcześniej w sumie smród się nawet przydawał, bo ludzie - świeże mięso, które wysiadło z samolotu, i którego góry jeszcze nie przemieliły - ustępowali mi sami i bez pytania.
Następnego dnia w Lukli zaczęło się dziać. Gary miał bilet na 7:45, a ja na przebukowany na 11:00. Zebraliśmy się rano i byliśmy na lotnisku już o 6:00. A tam nic. Leży chyba setka bagaży, na dole, na pasie druga setka bagaży, kręcą się jacyś ludzie, jacyś strażnicy, turyści, technicy itd. Tylko jednego brakuje. Samolotów. Przecież samoloty muszą przecież przylecieć z Kathmandu - w Lukli nie ma hangaru i nic nie stacjonuje. A w Kathmandu mgła i te awionetki nie startują. Po dwóch godzinach przyleciały. Dwa pierwsze poszły z jakimiś towarami bez ludzi, a dopiero potem zaczęli wysyłać pasażerów ze sporym opóźnieniem. I zaczęły się jaja z odprawianiem. Zero informacji, żadnej tablicy informacyjnej. Nagle do stanowiska Tara Air podchodzi dwóch gości i zaczyna przewracać jakieś kartki, turyści z paszportami i biletami zaczynają się tłoczyć, jednych odprawiają, innych nie. Ja na swoim bilecie mam napisane długopisem "11". To na znak przebukowania na dziś na 11:00. Potem okazuje się, że są jakieś listy - jestem na 11 liście, a teraz odprawiają listę nr 5 i 6. Potem w biurze linii lotniczych dowiaduję się, że mimo, że jest 12:00, to poleciały dopiero loty z 6:30 i 7:00, a moje nazwisko jest na liście niepotwierdzonej, czyli teoretycznie na 11:00, ale jak nie będzie miejsca, to nie polecę. A na dole dalej kłębi się setka odprawionych ludzi i czeka na swój samolot.
W międzyczasie podchodzi do nas Nepalczyk i proponuje helikopter za 350$ od osoby. Za dużo, macham ręką. Poznaję dwóch Polaków z Łodzi - Jarka i Martę. Oni mają lot z listy 14. Razem kombinujemy, czy by jeszcze nie pocisnąć do Salleri, nawet z wynajętym przewodnikiem, bo nie mamy mapy tego rejonu, i nie wynająć stamtąd jeepa do Katmandu. Ale to draństwo jedzie 18 godzin. A przecież to chyba tylko 300 czy 400 km. I już mamy wizje, jakiej jakości to droga.
Ale zaraz znów pojawia się ten sam gościu od helikoptera i proponuje 200$ od osoby. To już brzmi nieźle, bo bilet na samolot kosztuje 165$ i można go zwrócić. Zaczynam szukać ludzi - potrzeba sześciu. Zagaduję dwie Hiszpanki, które mają lot z listy 16. One po namyśle decydują się na lot. Mówię, że mamy piątkę. Polecimy? Tak, polecimy. No to do biura, anulować bilety, a potem prowadzą nas gdzieś przez pas startowy na lądowisko helikopterów. Przy nas dwójka ludzi niesie zawinięty pakunek na tzw. bambusie - pewnie zwłoki. Za nim bagaże zmarłego. Potem okazuje się, że to Szerpa. Zginął w górach... ale nie śmiałem pytać rodziny stojącej w kółku. Nie będzie leciał z nami, bo helikopter ciasny, a na kolana trupa nie weźmiemy. Potem dołącza do nas Szwajcarka, której anulowali lot. Jest komplet. Po 40 minutach pojawia się helikopter. Jednocześnie robi się mgliście, a z mgły lądują jeden za drugim samoloty. I szybko, wysadzają ludzi, pakują nowych i sru w niebo. Właściwie w taką pogodę nie powinny w ogóle startować. 6 metrów przed końcem pasa startowego odrywają się od ziemi i ostrym łukiem podczas skrętu wznoszą się w chmury, żeby uniknąć stoku z drugiej strony doliny. Zaczynamy snuć podejrzenia o machlojkach i biznesie helikopterowym, i że to całe opóźnianie lotów z powodu złej pogody jest zamierzony, żeby wycisnąć z turystów więcej dolarów. Trochę w tym prawdy jest - tak mówił mi wcześniej poznany Garcia. Po zatankowaniu helikoptera wsiadamy. Głośno się tym leci, trochę trzęsie, a start jest dziwny. Po prostu zaczynamy się unosić w powietrzu i pod dziwnym kątem odlatujemy w stronę doliny. Za to w Kathmandu zapakowali nas do samochodu i zawieźli bez odprawy razem z bagażami prosto do taksówek. Luksus. Stamtąd już tylko do hotelu. Odebrałem depozyt, przebrałem się w czyste ciuchy i wziąłem dłuuuugi prysznic. Potem w ciągu dnia spotkałem Gary'ego, Sarę, Philippe'a i poznaną parę z Paryża, poszliśmy na obiad, parę piw i w ogóle miło było, bo same znajome twarze. Poza tym obiady zaczęły być bardziej urozmaicone, ostrzejsze - już bez takiego uważania na bezmięsność, skład itd. Jak się przekonałem na wadze lotniskowej, w sumie schudłem w tych górach o 6 kg. Wszystkie ciuchy za duże, a w pasku do jeansów brakuje dziurek.
Potem przyszedł czas na zakupy, pamiątki, zwiedzanie świątyń i zabytków. Zobaczyłem dwie słynne buddyjskie stupy: Bodnath i Swayambunath, a z Garym wybrałem się do Bakhtapur - starego newarskiego miasta położonego pod Kathmandu. Po drodze nasza taksówka miała wypadek. Jakaś duża ciężarówa najechała na nas. Tak po prostu, bo tam ciasno i nikt nie przestrzega zasad ruchu. Ludzi na trzypasmówce się po prostu omija i trąbi na nich - co z tego, że są pasy i ludzie chcą przejść przez ulicę. Po stłuczce nikt się nie zatrzymał. Ciężarówka pojechała dalej, a nasz kierowca dopiero na światłach obejrzał wóz. Zderzak urwany, błotnik wisi smętnie i ociera... trudno, ryzyko zawodowe, OC u nich nie istnieje.
A potem ostatnie dwa dni już się przenudziłem. Nie chciałem wydawać kasy na jakieś ekscesy typu lot widokowy nad Himalajami, bo to jednak droższe niż myślałem, a wszechobecny kurz, spaliny, i agresywna promocja sprzedaży pamiątkowych badziewi zaczęły mi przeszkadzać. Dlatego wylot przywitałem z entuzjazmem. Wreszcie zobaczę kraj, gdzie każdy człowiek nie charcze i nie pluje na ulicę, gdzie są śmietniki na chodnikach, gdzie dba się o zieleń, a nocą zapalają światła na ulicach, gdzie mieszkania są ogrzewane, a woda w kranie nie cuchnie metalami i chlorem. Gdzie nie jeździ się po wszystkim trąbiąc na ludzi itd.
Pierwszy lot do Kataru poszedł gładko. Szybkie zakupy w wolnocłowym i już będę wchodził na pokład samolotu do Warszawy. Ale przed wejściem mówią mi, że z przyczyn bezpieczeństwa nie mogę lecieć. Oprócz mnie dwunastu osób nie wpuścili na pokład - ponoć wybranych z losowego rozdzielnika. Ponoć samolot miał wziąć więcej paliwa i byłby przez to za ciężki... A ja mam poczekać jeszcze parę godzin i dopiero rano lecieć do Budapesztu, a stamtąd po 2 h do Warszawy. Razem 22 godziny... A co tam, wszystko mi jedno. Poczekam, nie takie rzeczy się działy. Gdy dotarłem do Budapesztu, to dowiedziałem się, że do mojego biletu nie ma przypisanego bagażu, więc pewnie zgubili go w Katarze. I faktycznie, wór przywiózł kurier i dostarczył pod drzwi dwa dni później. Musiało im tam nieźle śmierdzieć podczas drogi, bo w środku brudy z trzech tygodni

Już w Polsce dowiedziałem się, że większość biletów na mój samolot została kupiona wiele miesięcy wcześniej, a latem zamknięto przestrzeń nad Ukrainą. Z tego powodu samolot musi lecieć dłuższą trasą, musi wziąć więcej paliwa, przez co jest cięższy i nie może zabrać wszystkich pasażerów. Także uważajcie, jeżeli macie jakieś wykupione loty.
To już koniec mojej relacji. Dzięki tej wyprawie nabrałem trochę dystansu do życia, zobaczyłem inny świat, wymęczyłem się fizycznie i odpocząłem psychicznie, poznałem mnóstwo ciekawych i kochanych ludzi i zobaczyłem surowe piękno największych gór. Każdemu życzę podobnych podróży, może spotkamy się kiedyś na szlaku.
A na koniec oczywiście zdjęcia:

Droga do Phortse

Schody na podejściu pod Dhole

A przecież tak niedawno wymieniałem podeszwy na nowe...

W drodze do Machermo

Murki mani w Machermo

Drugie jezioro w Gokyo

Widok z okna w pokoju

Z podejścia na Gokyo Ri

A za jeziorem - Lodowiec Ngozumpa

Nad chmurami, w tle Cholatse

Gloria widma Brockenu

Gokyo Ri

Cho Oyu

Prądy strumieniowe nad Everestem

Emił strzelał dobre zdjęcia

I jeszcze jedno na szczycie

Słońce zachodzi, zaraz zacznie się spektakl

Cholatse

A dolina pod kołderką śpi

Nad Cho Oyu mocno wieje

Ngozumpa

Nad Everestem robi się złoto

5 minut później

Kolejne 5 minut później

I jeszcze 5 minut później

Aż nastał mroźny zmierzch

A to już w drodze do Namche

Ostatnie spojrzenie na góry
Poprzednio pokazałem filmy ze startu w Kathmandu, i z lądowania w Lukli. Poniżej zaś filmik przedstawiający, jak tam się startuje.
Start samolotu w Lukli
A tu już nasza bryka po wylądowaniu w Kathmandu

Główny plac w Bhaktapur

Typowa uliczka handlowa

Tak robi się pierożki momo

Pagoda w Bhaktapur

A to tylko drzwi do knajpki


Transport publiczny

Bodnath

Na całym obwodzie są młynki modlitewne

U pani można kupić ziarna do karmienia gołębi

Jeden z kilku klasztorów dookoła stupy Bodnath

Młyn modlitewny w klasztorze

Ten pan wciska knoty do każdego z kaganków

Swayambunath, zwana też świątynią małp

Swayambunath

Kathmandu widziane ze wzgórza Swayambunath