Dzwonię do Iwony i mówię jej, że koniec. Koniec z górami. Muszę zająć się rodziną, może kiedyś...
Mija jednak weekend i łamię się. Nie no, nie ma szans. Muszę w końcu gdzieś jechać, bo mnie pochlasta.
Osiem i pół miesiąca nie byłem w Tatrach. To jest szokujące.
Międzyczasie byłem z Mateuszem na Lubomirze, ale doszedłem do wniosku, że to nie ma sensu. Wydaje mi się, że on jednak woli nasze wycieczki na Jurę, gdzie można wziąć rower, gdzie nie ma żadnego celu, a dla mnie wejście na Lubomir, to żadna atrakcja. Jechanie z nim do jakiejś dolinki w Tatrach też jakoś mnie nie pociąga. Takie lizanie loda przez szybkę... Bez sensu!
No ale to nie tylko o to chodzi. Chodzi też o moją psyche. Nigdy się dobrze nie wspinałem. Zawsze wszystko co robiłem było podbudowane moją mocną psychą. Jak robiłem max VI w skałach to spokojnie mogłem prowadzić na własnej drogę V+ w Tatrach. A teraz co? Butów wspinaczkowych na nogach nie miałem od ponad roku. Moja psycha od czasu jak się zorientowałem, że jestem ojcem odeszła w niepamięć... Za każdym razem jak gdzieś miałem jechać to totalnie świrowałem... Na szczęście nie tym razem. Tym razem chyba zapadła mi w pamięci moja ostatnia wycieczka graniowa z Zipim w listopadzie. Wyśrubowaliśmy wtedy dobry czas. Taka też to była analogia do świetnego czasu na Grani Hrubego. Trzeba do tego nawiązać.
Wycieczkę, którą wymyśliłem już dawno planowałem. Żyłem przeświadczeniem, że to będzie jeden wyciąg trudniejszy, poźniej łatwo, później ze dwa wyciągi i znowu łatwo, tyle, że całość jest lekką wyrypą.
Jak to wtłoczyć w moją kondycję? Zupełnie nie wiem. Jaką ja mogę mieć kondycję, jak od ośmiu i pół miesiąca zupełnie się nie ruszam?
Jednak mimo wszystko wierzę w swoje naturalne możliwości. Generalnie mam kondycję, czy coś robię czy nic nie robię. Tak mam i już... I tego się będę trzymał... Będzie co będzie!
Jedziemy z Madnessem dzień wcześniej. O dziwo droga się lekko korkuje. To jest ta sama droga co ją pewna Jagienka jeździ codziennie i złego słowa na nią nie powie. Ja jednak umiem używać kalkulatora więc mam inne przemyślenia.
W końcu jesteśmy gdzieś na Słowacji i bunkrujemy się obok drogi. Madness rozpoczyna nierówną walkę z namiotem. Patrząc na tę szamotaninę wreszcie dochodzi do mnie czemu akurat we Francji jest tyle zamachów terrorystycznych. Może francuska myśl techniczna jest doskonała dla delikatnych dłoni nażelowanych Francuzików, ale na pewno nie jest ona odpowiednia dla przedstawiciela kultury "gniotsja nie łamiotsia". Strach się bać co by było gdyby gdzieś obok leżał akurat nóż do kebaba, albo siekiera, a ja miałbym wygolone nogi, albo zalotnie okrytą szalem szyję.
Mój recenzent puka do mnie: Lidl jest niemiecki, a nie Francuski...
No faktycznie! Jak Niemcy z takimi namiotami chcieli podbić Związek Radziecki?! Toż to jest nie do uwierzenia. No chyba, ze to odrzut z darów dla uchodźców. Misie wzięli, Niemki wzięli (w nocy po ciemku), ale psów nie mają, to po co im te wory?
Ostatecznie namiot wygrał. Jego śmierć przez ścięcie została doceniona przez Allaha...
Pewnie gdybyśmy nie mieli dokumentów i obrzuciwszy kilku pograniczników kamieniami dostalibyśmy się do Niemczech to moglibyśmy liczyć na azyl, a tak pozostał nocleg w samochodzie na siedzeniach. Tak to psów się nawet nie traktuje!
No nie powiem żebym pospał... Po zjedzeniu co tam akurat mieliśmy, czyli ja śledzi w pomidorach o wyjątkowym bukiecie, o 4:23 wyruszamy w stronę Chaty Terry'ego.
Nie było mnie tutaj chyba półtora roku, ale nie przeżywam tatrzańskich uniesień. Łzy nie płyną po policzkach, nie wzruszam się na widok Łomnicy, nie rozkoszuje się zapachem tatrzańskich świerków. Znów yebany Grzebieniok! Byle do Drogi Jarmala! A co ja widzę? Nowe ubezpieczenia. O jak cudnie wykręcają stopy! Tę kostkę tutaj wrzucili chyba w ramach akcji Tanap bliżej turystów...
W Chacie Zamkowskiego atakuje nas labrador. Oczy jak ze szreka, język do ziemi, postawa błagalna wyuczona do perfekcji i osiemdziesiąt kilo wagi. No nie jest mi ciebie żal. Cóż z tego, jak to się nie odczepi od Ciebie... Cierpliwie wyczekuje, a wiatr niesie niebiański zapach batona z musli. Eh jakby te kalorie wspaniale spalały się w lokomotywie ledwo popykującej na schroniskowym ganku. Pyk, spadł mały kawałek i wielki jęzor pochłonął go od razu. Kolejne kilka gram tłuszczu przyrosło do merdającego szczęścia.
Czas w dalszą drogę. Dostaję lekkiego kopa, bo przypomniałem sobie, ze w jednej relacji napisałem, że pisdy pokonują dojście do Chaty Terry'ego w nawet ponad trzy godziny. Stary jestem, kondycji nie mam, ale żeby zaraz pisda... Morale w wojsku jest najważniejsze. Lepiej zdechnąć na podejściu w ludzkim czasie niż pisdą wejść na Czerwoną Ławkę.
Czas 2:40, no nie jest to rekord, ale da się przeżyć.
Tutaj nas atakuje kolejny merdający. Młody jeszcze niespasiony, ale już ma niebywałe obeznanie w fachu. Podobno na jednej wyspie Dominikany znaleziono cygańskie dziecko w buszu wychowane przez stado makaków. Zostało znalezione przez holenderskich badaczy tukanów, którzy byli zszokowani tym, że codziennie dziecko przychodziło do nich z wyciągniętą ręką.

W Chacie też zmiany, ale na lepsze. Postawili ławki. Słowaczka połyka zielonego ogórka. Fajne miejsce.

Francuzi wybierają się na Czerwoną Ławkę i oczywiście nic nie wiedzą o namiocie. Ta, jasne! idą za nami jakbyśmy wiedzieli gdzie się idzie. My idziemy po wodę, a Wy? Wpadają w konsternację!
I Zasada Light&Fast napisał(a):
Weź tyle wody ile trzeba żeby dojść do miejsca, z którego możesz nabrać dalsze zapasy.
II Zasada Light&Fast napisał(a):
Jak Cię zesra masz mniej do dźwigania.
Szlak na Czerwoną Ławkę jest owiany wielką legendą skrajnie trudnego i... słusznie. Gdyby nie był owiany to nikt by tutaj nie przyszedł. Ot piargowisko, później żleb z gruzem, który się omija z prawej po skałkach, a jak wyjdziesz to g. widać. Żeby lemingi i mohery nie pospadały założono zabezpieczenia ze stali nierdzewnej. Podobno szlak i tak nie spełnia norm unijnych co do bezpieczeństwa. Słowacja płaci za to zmniejszonymi dotacjami na smalec z kaczych kuprów.
Tutaj mamy zacząć swoją drogę. Spąga wygląda zacnie. Nie wygląda łatwo. Mądry wycof? Madness chce forsować Małą Spągę.
- Ja bym się już tutaj wiązał!
Kawałek skały wystający jak pół dupy zza krzoka, a on chce zbroić się na to niczym Belg na koncert Eagles of Death Metal. Nie siłą a sprytem! Obejdziem z prawej.
Na wierzchołku trzeba uważać żeby nie zrzucić żadnego kamienia na głowę machającym do mnie Francuzom. Na szczęście nie robią malowideł naskalnych z pacyfką. Tak, tak, wszyscy się kochamy - macham im pobłażliwie.
Dobra, zjedli, popili, pobłogosławił i koniec srania po krzakach. Czas na prawdziwe graniowanie.
Mamy jedną linę połówkową 8,5 Mammuta 50m. Łukasz stwierdził, że nie będzie latał i ja mu wierzę. Sprzetu do asekuracji mamy dość.
Madness prowadzi wyciąg. Ja modlę się, żeby nie kombinował na siłę najtrudniejszy wariant za V-. Toż ja tego nie przejdę!
Początek jest jakiś taki niefajny. Trochę trzeba się rozwspinać. Lina powoli znika. Chyba musi być ciekawie. Kret wystawia wąsy!
No nic, tera ja. Buty włożył, friendy pościągał. Idę!
Ten początkowy niemiły fragment daje mi w kość. Chyba schodzę za nisko i robi się problem. Czego się tutaj chwycić? Do tego widzę, ze będę miał niezłe wahadło. Psycha siada. Po jaką cholerę ja tutaj przylazłem? Chłopie daj se spokój! Stary jesteś, siwe włosy już masz, ledwo parę razy się podciągniesz, jak Ci kto nogi podtrzyma. Już zaczynam myśleć, że co ja teraz zrobię? Zacznę krzyczeć, ze jednak nie dam rady, że nie ma sensu? Jakiś występ w skale, wyciągam z niego trochę ziemi i się go chwytam, jeden szybszy ruch i jest. Idę dalej. Trzeba się rozwspinać! Małe zacięcie, przewinięcie, czuję się coraz lepiej. Wychodzę na filar i i pomykam po pionowym terenie. Madness krzyczy:
- Popatrz w dół!
O ja pierd.le! Chyba nigdy nie robiłem tak pionowego i tak eksponowanego filara. Filar się urywa. Ekspozycja po prostu miażdży! Do tego te ludziki na szlaku. A przede mną najtrudniejszy moment przewieszka za V-. Dobry moment, bo moj umysł zaczął wydzielać endorfiny i nie myślę już w kategoriach negatywnych ani nawet racjonalnych. Spokój nas wyzwoli. Każdy ruch wykonuje z ogromnym spokojem. Nawet apel smoleński nie zmąci mojego stanu umysłu. Bułka z masłem. Wychodzę dumny jak paw. Mogę śmiało napisać, że początek drogi pozamiatał. Jakby był bardziej lity, to mógłbym go zaliczyć do mojej ekstraklasy. Chociaż i tak go zaliczam!

Schodzimy na Sokolą Przełęcz i zasuwamy na Sokolą Turnię. Po drodze można podziwiać ciekawy ząb skalny. Madness chce nawet na niego włazić. Ja to odpuszczam od razu, bo póki co przywileje samotnej matki nie są aż tak duże (może kiedyś). Jednak z zębem jest jak ze stosunkiem z tygrysicą: wejść na nią wejdziesz, gorzej z bezpiecznym zejściem, więc Madness też odpuszcza.




Dalej są Drobna Przełączka, Drobna Turnia i Żółta Ławka. Bez trudności, trochę parchato, ale widoki na całej trasie to wynagradzają.



Od Żółtej Przełęczy zaczyna się akcja. Jako, ze mam buty wspinaczkowe to zakładam. Trochę uwierzyłem w siebie, więc postanawiam prowadzić. Przecież III to poprowadzę, no bez jaj, aż taki kaleka ze mnie nie jest. Przewijam się w lewo i przenoszę stanowisko i zasuwam dalej. Kruszyzna okropna, a miała być piekna grań. Widzę ciekawy wąski komin, więc zostaję wciągnięty przez niego. Parchato ale ładnie - takie mam odczucia. Wyjście z komina wydaje mi się trudniejsze niż III, ale daję radę i wychodzę na platformę.
Teraz następuje konsternacja. Przede mną wyrasta mega lita i mega stroma grań. Patrzę na opis.
WHP napisał(a):
Pierwszą turnię na wprost
To chyba jakiś żart. Hm... Patrzę na sprzęt, który mam: jeden friend, kości, parę pętli. Niech będzie, że sprzętu już mam mało i dalej nie dam rady prowadzić. Zobaczymy co Madness o tym powie. Ściągam Madnessa. Siedzimy i głowimy się o co kaman. Madness próbuje zlustrować "na wprost", ale za jasną cholerę nie chce to być III tylko jakoś bliżej VII i to absolutnie bez możliwości asekuracji. Madness robi więc trawers i włazi do pierwszego kominka, ale zawalony głazami koniec komina nie nastraja nas optymistycznie. Idzie więc dalej i dochodzi prawie do grani. Niestety to "prawie" przypomina nasze "prawie" w Dolinie Śnieżnej. Żeby wleźć na grań trzeba pokonać małą przewieszkę. Walka Madnessa z tym miejscem sprawia, że endorfiny idą w cholerę. Najwyżej będzie trzeba azerować, no ale nie tak to miało wyglądać. Madnessowi się udaje i tuż nad tym miejscem robi stanowisko. Próbuję to namacać ale szybko tracę siły i odpadam. Tym razem kit ze spokojem, trzeba mieć trochę siły.
Próbuję, jedna ręka tu, druga tu, noga jakoś tak.
- Zaraz odpadne. Odpadam!
Przekładam rękę i:
- Dobra nie odpadam, nie odpadam!
Nie wiem jak to się udało, ale jakoś się udało. Wychodzimy na grań w miejscu gdzie trzeba zrobić duży krok. Po przyjeździe okazało sie, że mój kominek, który robiłem nie był kominkiem z opisu. Dlatego też po odhaczeniu kominka nie szukaliśmy kolejnego, a właśnie ten komin z zawałem był tym, którym mieliśmy iść. Trzeba było tylko spróbować i ponoć jest tam łatwo. Ale wyszliśmy z pięć metrów dalej.
Duży krok - łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Następuje kawałek ładnej grani. Niestety na bardzo krótko, bo piękną turnię w grani obchodzi się z lewej bardzo nisko. Parch goni parch. Wypruci włazimy na Żółty Szczyt. Zasłużony odpoczynek.


Z Pośredniej Przełęczy zaczyna się łatwa ale ładna grań na Małą Pośrednią Grań i dalej na główny wierzchołek. Trudności nie są wygórowane, ale jest całkiem lito.
Na szczycie wpisujemy się do książki i konsumujemy co tak kto ma.
Akt górski:

Ja pierwotnie miałem taki plan żeby dojść granią do Ciemniastej Przełęczy, bo tam skończyliśmy z Rohem Grań Kościołów, ale jest już za późno. Postanowiłem więc, że zejdziemy przez Ławke Dubkiego. Nie wiem co mnie podkusiło, bo nawet padł pomysł Żlebu Sthila. W sumie w moim żywotnym interesie było pójść Sthilem, bo można było zejść granią do Ciemniastego Przechodu i nawet mogłem sobie wybiec na Ciemniastą Turnię, ale jakoś tak... No nie wiem... Szedłem już tam kiedyś i pamiętałem, ze był to parch, ale chyba musiałem to wyprzeć ze swojej świadomości. Stop - to nie jest parch, to jest parch powstały na parchu. Była kiedyś skała i poddana została erozji, a później to zerodowane miejsce zostało poddane erozji i tak jeszcze parę razy i gotowe - Ławka Dubkiego w całej okazałości. Jeśli lubisz luźno związany teren to jest to coś dla Ciebie. Madness klął na czym stoi świat. Zeszliśmy zmasakrowani. Ale tam zeszliśmy, to trwało i trwało. Musiałbym kolejną relację napisac o tym zejściu, tylko, ze po co pisać relację w 80% złożoną z samych wulgaryzmów?

Ostatecznie nasza wycieczka kończy się po 16 godzinach i 20 minutach. W moim rankingu chyba na czwartym miejscu po Grani Wideł 24 godziny, Śnieżnej Dolinie 20 godzin, kawałku Głównej Grani 17 godzin. Wiecie gdzie wchodziły mi nogi?
W nocy jak szedłem do kibla to, jakby nie ściana, zaliczyłbym glebę.
Hm... Musze jakoś sobie to wszystko poustawiać, bo z Tatr jednak nie zrezygnuję!