A więc udało się, mimo ciągłych problemów zdrowotnych, mimo tego, ze jeszcze dwa lata temu nie wiedziałam czy wogóle w góry wrócę, udało się liznąć wkońcu Tatr Wysokich, bo do tej pory były Zachodnie, przełażone górą wszystko od Grzesia do Bystrej, Czerwone Wierchy, Goryczkowe, do Kasprowego.Czas najwyższy liznąć Wysokich, liznąć to dobre słowo, bo przecież lepiej najpierw liznąć trzeba i spróbować zamiast się naraz nachapać i się udławić np.
Tym razem miałam pokręcić się w rejonie Gąsienicowej, w planach najważniejsze trasy były:
-zielonym na Zadni Granat od Czarnego stawu
-Krzyżne od Murowańca
To się udało, reszta to były duperele w rodzaju:
-Kasprowy
-Liliowe
-Karb
-Przełęcz Świnicka(może już nie taki duperel, nie udało się jednak, ze względu na pogodę)
Dziwny to był wyjazd, pogoda dupówa przez cały tydzień, niskie chmurzyska wiszące dzień w dzień, czasem przejaśnienia, ostatniego dnia wreszcie trochę słońca ale za to halny, że strach było iść, doczłapałam tylko na Liliowe i spowrotem.
Pierwszego dnia przyjeżdżam i leje na dzień dobry, busów prawie nie ma, do Kuźnic jadę sama jedna.Rozsądek zaczyna wrzeszczeć, aby wziąć noclegi w Zakopanem, jak w taką pogodę, i podobno cały tydzień ma taki być itp.Odpowiadam mu, że mam już w Murowańcu noclegi zaklepane i w połowie opłacone, poza tym, kto normalny robi bazę wypadową w góry w Zakopcu.Jeszcze coś tam mamrocze, ale zagłuszam go szelestem wyjmowanej peleryny przeciwdeszczowej.
Idę i niech się dzieje, co chce, po pół godzinie dogania mnie jakiś gość i z wyraźną ulgą stwierdza, że myślał iż sam w góry dziś idzie, jak miło, ja też tak myślałam, jednak nie jestem jedyną wariatką dzisiaj;)
Dzień jednak i tak jest na straty, bo o ile już po dodarciu do Murowańca nie pada, to pogoda i tutaj po jakimś czasie się pogarsza i po południu leje konkretnie.Resztę dnia spędzam więc na zgłębianiu tajników gramatyki języka hiszpańskiego.
Drugiego dnia trzeba wkońcu się ruszyć, rano jeszcze coś tam się przejaśnia ale potem znowu zawalają chmury, trudno, co robić.Idę zielonym na Zadni Granat, za każdym razem, gdy pojawiają się trudniejsze dla mnie podejścia mówię sobie, że chyba powaliło cię do reszty i jak potem stąd zejdziesz

Jeszcze nigdy nie byłam tak blisko takich poszarpanych ścian i szczytów, groza ogarnia

Wspinanie się idzie mi jednak bardzo dobrze, regularne treningi przez pół roku na ścianie wspinaczkowej nie poszły na marne, gorzej ze schodzeniem, ale wbrew pozorom nie było tak źle i obawy były na wyrost.Wlazłam tak wysoko, toż to już Orla w obie strony i wszystko w chmurach, chamstwo w państwie, trudno, co robić.Nie jestem do końca pewna czy to już był Zadni Granat ,czy czerwonym trzeba było kawałek podejść w lewo(?), pogoda była taka, że nie miałam ochoty sprawdzać.Trasa do powtórki przy lepszej pogodzie.
Trzeciego dnia jeszcze niższe chmurzyska, w planie Karb od Czarnego Stawu i spowrotem, ale zamiast spowrotem tą samą drogą, zrobiłam fajną pętelkę z Karbu w dół przez Czerwone Stawki a potem na rozwidleniu zachciało mi się iść na Kasprowy zamiast wracać do Murowańca.To był dobry pomysł, bo po południu trochę się przejaśniało i wreszcie jakieś widoki były, poza tym miałam z głowy ten supermarket, był w planach, zaliczony, do widzenia.
Czwartego dnia zdecydowałam się na Krzyżne, znowu to samo, z rana trochę słońca, żeby potem zawaliło spowrotem chmurami, co zrobisz, nic nie zrobisz.Bardzo wyczerpała mnie ta wycieczka, idzie się i idzie taką ponurą, kamienistą doliną, kamienie mi się dwoją i troją w oczach, nikogo nie ma, tylko dwoje ludzi za mną w sporej już odległości.Chmury wiszą już na Orlej, znowu coraz bliżej te ściany, gdzieś tam słychać spadający kamień, groza...Robi się już bardzo stromo, no myślę, to już chyba niedaleko, przecież wokół tylko ściany, piargi i nic więcej.Tuż pod przełęczą na nieco trudniejszym odcinku spotykam schodzącego gościa i zrezygnowana pytam czy jeszcze daleko, nie mówi po polsku, ale ja za to mówię po angielsku i się dogadujemy.No jakieś dziesięć minut jeszcze drogi, a to jest najtrudniejszy moment, uff, to dobrze, bo myślałam, że się ta droga nie skończy.
Jest tak, jak mówią, na koniec jest pełne zaskoczenie, widok jak ta lala, przypuszczam, że idąc od Piątki tego nie ma.Padam na pysk, zjadam coś, popijam colą, robię trochę zdjęć, czekam, aż może coś się trochę wyklaruje, ale gdzie tam.W drodze powrotnej mam parę razy kryzysy, ale udaje się wkońcu dojść spowrotem do Murowańca, dałam radę, znowu dotknęłam niemal Orlej, super.
Piątego dnia miało być jeszcze ambitnie na Przełęcz Świnicką i przez Liliowe spowrotem w dół, ale skończyło się tylko na przejściu zielonym na Liliowe i spowrotem, jak już zrobiło się nieco pogodnie to znów halny zawiewał, z moją posturą nie było sensu iść gdzieś dalej czy wyżej, moment i będę podziwiać Tatry z lotu ptaka.Robię więc na Przełęczy parę fotek i uciekam w dół, zanim mnie porwie jak ten liść.Resztę dnia leżę w trawie robiąc rozkminy na co patrzę, które to Granaty, gdzie to Krzyżne i mam nieco beki z ludzi złażących z Kasprowego z mapami z kiosku na dworcu, którzy widząc szlak czarny i niebieski nie wiedzą czy dojdą tędy do murowańca, czy do Kuźnic.
W sobotę wracam do domu, igrzyska się zaczęły, czas zasiąść przed tv, znowu leje, cholerne Tatry nie chcą mi się nawet na koniec pokazać z daleka, przeklinam je na czym świat stoi i grożę, że więcej nie przyjadę.Teraz nieco ochłonęłam i wiem, że za rok wrócę, znowu na Gąsienicową, na powtórkę i liznąć jeszcze coś innego, może Świnica, albo kawałek Kościelca, albo żółtym na Granaty, coś liznę....
Tu będą zdjęcia:


































