Minął długi rok od zdobycia Matterhornu, nadeszła więc pora by wrócić w Alpy i zakończyć plan, zakładający pierwotnie wejście w ciągu na Grossglocknera, Matta i Eiger słynnymi graniami. Do kolekcji pozostał mi ten ostatni szczyt i piękna, ostra jak nóż Mittellegigrat

Razem z pozostałymi członkami ekipy (Adam, Arek, Rysiek) dochodzimy do wniosku, że skoro już jedziemy taki kawał to warto posiedzieć na miejscu kilka dni i poza „daniem głównym” coś jeszcze skonsumować. Dość szybko wpadłem na pomysł by pokusić się o „Trylogię Berneńską”, jak określa się wejście po kolei na Mönch (4107), Jungfrau (4158) i Eiger (3970).
Dzień 1 – Mönch
W Grindelwald stawiamy się w sobotę po 10 rano, jechaliśmy dość długo bo 14 godzin, co biorąc pod uwagę fakt iż o 17 w piątek byłem jeszcze w pracy, zapowiadało dość męczący dzień. Żeby wyrobić się z naszym ambitnym planem, w pierwszy dzień od razu musieliśmy wejść na Möncha. Szybko zerkamy na słynną Północną Ścianę (Nordwand lub Mordwand jak kto woli

) i podjeżdżamy pociągiem do stacji Kleine Scheidegg.

Początkowo przerażeni tłumem chętnych do kolejnej kolejki jadącej do Jungfraujoch, polskim zwyczajem oszukujemy system, gdy ochroniarze nie patrzą przechodzimy pod barierkami i załapujemy się na wyjazd dość szybko

Bilety oczywiście mamy, żeby nie było!


Do schroniska Mönchsjoch docieramy około 13, szybki przepak i ruszamy w stronę pierwszego celu.

Na początek odcinek skalny (nie wiążemy się, trudności miejscami II-III), później trochę śniegu i znowu skały.



Słońce strasznie daje popalić, a ja pluję sobie w brodę, że zabrałem tylko zimowe spodnie. Dodatkowo pierwszy raz odczuwam co to znaczy brak aklimatyzacji, na grani szczytowej mocno kręci mi się w głowie co biorąc pod uwagę lufę z jednej i z drugiej strony, nie jest zbyt komfortowe.


Szczyt zdobywamy jednak sprawnie i bez przygód oraz niespodziewanych trudności, spokojnie zdążamy na zamówioną kolację chociaż nikt nie ma apetytu z powodu coraz gorszego bólu głowy. Na dodatek obsługa schroniska jest chamska, a żarcie paskudne więc szybko zmykamy do pokoju. Noc nie należała do najmilszych i minęła na licytowaniu kto się czuje gorzej


Dzień 2 – Jungfrau
Drugi dzień naszej akcji. Na szczęście rano, pomimo słabo przespanej nocy, czujemy się dużo lepiej. Pogoda nadal jest kapitalna więc zapowiada się przyjemna wycieczka. Ruszamy dość późno bo po 7-mej (większość ekip wyruszała ok. 5-ej), przez co słońce daje nam się później mocno we znaki ale wiemy też, że zapas czasu mamy bardzo duży.

Tak z podejścia prezentuje się Mnich, na którym byliśmy wczoraj:

Tempo mamy dobre więc szybko przechodzimy lodowiec, później kawałek skalnego żebra, górne pola śnieżne i na grani doganiamy niektóre wcześniejsze ekipy.



Tutaj trochę zwalniamy bo śnieg puszcza i jest dość czujnie, ale i tak docieramy na szczyt szybciej niż planowaliśmy (w trochę ponad 3 godziny!). Na piku zabawiamy dłużej niż dzień wcześniej, jemy włoskie ciasto i robimy sesje zdjęciowe




Na zejściu zupełnie się nie spieszymy, po przejściu lodowca zapodajemy nawet tempo poniżej turystycznego i obserwujemy dziki tłum rozlany w okolicy górnej stacji kolejki. Tutaj nie jest już zbyt górsko – jedni paradują po śniegu w pantoflach, inni pozują do zdjęć w wypasionych ciuchach, inni całkiem nago (i taką akcję mieliśmy okazję obserwować, niestety występ dziewczyn oglądaliśmy z oddali, gdy byliśmy blisko prezentowali się już panowie

).



Do schroniska docieramy za wcześnie bo do kolacji pozostało kilka godzin, które marnotrawimy leżąc jak śledzie na pryczach i dyskutując na coraz to mniej poważne tematy. Wieczorem w końcu apetyt wrócił, piwo też smakuje jak powinno. No bo wody pić się nie opłaca – butelka kosztuje 13 Franków czyli ponad 50 złotych!
Dzień 3 – Schronisko Mittellegi
Po dwóch dniach intensywnego działania, w poniedziałek mamy trochę lżej – w planach tylko przenosiny do schroniska Mittellegi. Jemy paskudne schroniskowe śniadanie i ruszamy w stronę kolejki.

Ponieważ mamy mnóstwo czasu, ponad godzinę poświęcamy na zwiedzanie podziemnych tuneli naszpikowanych atrakcjami. Na szczęście z dołu kolejka jeszcze nie przyjechała, mamy więc wszystko tylko dla siebie

Wyjeżdżamy też windą na górny taras by pooglądać okolicę z tej perspektywy.

W końcu wsiadamy jednak do pociągu i podjeżdżamy jeden przystanek, wysiadając we wnętrzu góry – na stacji Eismeer. Miła Pani konduktor na szczęście objaśnia nam jak się stąd wydostać na lodowiec (schody w tunelu) bo już się przymierzaliśmy do zjazdów z okien widokowych

Na śniegu lampa jest niesamowita, podchodzimy więc bardzo mozolnie pod ścianę którą trzeba trawersować by dostać się do schroniska na grań – najpierw pokonujemy dwa trójkowe wyciągi, później już na lotnej idziemy kilkaset metrów wyszukując najłatwiejszego terenu.




W schronie Mittellegi meldujemy się po 12-ej, poznajemy sympatyczną szefową (Corinnę), która przydziela nam osobny schron obok schroniska. Początkowo dziwię się bo przecież zapłacone mamy za nocleg w głównym budynku, później zmieniam nastawienie gdy okazuje się, że tam są 24 miejsca w 1 pokoju, a u nas tylko 8



Ponownie jak dzień wcześniej kiblujemy na wyrach, podziwiamy widoki i oczekujemy na zamówiony posiłek. Wieczorem pogoda się psuje i wali deszczem ze śniegiem – tak jak było w prognozach, jutro ma być podobnie, a pojutrze już całkiem do d… więc musimy się sprężać.



Kolacja jest mega wypasiona (nie to co w Monsjoch), piwo bardzo dobre, a atmosfera prawie domowa więc humory dopisują. Po towarzystwie widać, że nie ma tu raczej ludzi przypadkowych (w przeciwieństwie do np. schronu pod Matterhornem) – tylko przewodnicy z klientami i 4-5 „prywatnych zespołów“). Niedługo po kolacji kładziemy się do łóżek i staramy się trochę przespać.

Lokalizacja schroniska, zdjęcie z Summitpost:
Dzień 4 – Eiger granią Mittellegi
O 5 rano stawiamy się na szybkim śniadaniu, zbieramy graty, szpeimy się i ruszamy! Człowiek zaspany, ciemno, ślisko, a tu od razu taka lufa i w jedną i drugą stronę

Już po kilkudziesięciu metrach łapiemy korek przed pierwszą ścianką z trudnościami – okazuje się, że idący przed nami młodzi Niemcy i Francuzi jednak nie są jednak zbyt doświadczeni we wspinaniu górskim bo zachowują się dość niepewnie i asekurują na sztywno praktycznie każdy trudniejszy odcinek. Przewodnicy z klientami oczywiście znikają nam z pola widzenia po kilku minutach stania.



Związany jestem z Ryśkiem i cały czas idziemy tylko na lotnej, zmieniając się na prowadzeniu. Arek z Adamem asekurują się na bardziej wymagających ściankach. Jak tylko wychodzi Słońce od razu jest lepiej, rozgrzewamy się i wpadamy w trans wspinania – jest pięknie, droga jest oczywista, ekspozycja niesamowita, trudności niezbyt wygórowane (pionowe odcinki trójkowo-czwórkowe przeplatane zero-jedynkowymi odcinkami prostymi, wszystko powyżej III-IV ma stałe liny). Krótko mówiąc – piękna alpejska grań! Jedyne na co narzekamy to dwa zespoły przed nami korkujące drogę co kilkadziesiąt metrów (prosiliśmy o przepuszczenie - Niemcy widząc jak się męczymy w końcu puszczają nas przodem, użyczając na dodatek swojej liny na jedynym zjeździe, Francuzi z pretensjami odmawiają i blokują nas aż do podszczytowych pól śnieżnych).



Po pewnym czasie mieszamy w naszych zespołach, ja „biorę” zmęczonego najbardziej wysokością Arka, Rysiek Adama i prujemy dalej do góry ma lotnej, czasami czekając tylko aż Francuzi zwolnią drogę. Miejscami jest krucho i trzeba uważać na chwyty zostające w rękach, generalnie jednak asekuracja jest raczej komfortowa, jak ktoś czuje się pewnie to spokojnie na lotnej można napierać.






Na koniec jeszcze tylko dość psychiczny trawers po zmrożonych śniegach tuż nad ścianą północną i słynny Eiger jest nasz!





Mimo iż jest dopiero 10:30, nie rozsiadamy się na górze – czeka nas dużo większe logistycznie wyzwanie bo zejście Zachodnią Flanką owiane jest złą sławą, na dodatek po południu zapowiadane są opady.

Foto-topo zejścia z Summitpost:

Do przejścia mamy prawie 2 kilometry w pionie, więc co jakiś czas nerwowo zerkamy na zegarek. Niestety po dość oczywistym, śnieżnym początku, wchodzi się w bardzo rozległy skalny teren, gdzie odnalezienie właściwej drogi graniczy z cudem.



Posuwamy się bardzo powoli, nieprzyjemne zejścia zagruzowanymi ściankami przeplatając kilkunastoma zjazdami z tego co znajdujemy – teren jest PASKUDNY. Nie dziwne, że tak wiele zespołów zastaje tu noc, a mnóstwo ludzi wybiera na zejście grań południową. Po kilku godzinach wszyscy zgodnie stwierdzamy, że jest to zdecydowanie najgorsza droga jaką zdarzyło nam się poruszać w Alpach.


Na szczęście pogoda wytrzymuje (chwilę postraszyło grzmotami i przelotnym opadem), poniżej zjawia się nawet helikopter na akcji ratunkowej (ktoś schodzący przed nami musiał się uszkodzić), a gdy chmury się rozchodzą wypatrujemy jakąś ekipę na miejscu biwakowym w połowie zejścia. Okazuje się, że są to Ukraińcy wybierający się Flanką na szczyt kolejnego dnia. Chłopaki sporo nam pomagają bo najpierw jeden z nich wychodzi nam naprzeciw (robiąc sobie rozeznanie) a gdy już docieramy do reszty grupy tłumaczą jak przyspieszyć zejście używając skrótu, którym wychodzili do góry.


Z tego miejsca nabieramy już mocnego przyspieszenia i zapodajemy ostre tempo by wyrobić się na ostatnią kolejkę ze stacji Eigergletscher, do Grindelwald. Na peronie składamy sobie gratulacje – Trylogia Berneńska i dodatkowo grań Mittellegi są nasze! Wieczorem znajdujemy tani hotelik, kąpiemy się (w końcu) i ruszamy na miasto świętować nasz sukces pizzą i procentami

Sprzed parkingu zerkamy w górę – dwa kilometry wyżej na grani widać małe światełko z Mittelleggihütte – ciężko nam uwierzyć, że jeszcze rano tam byliśmy.
Foto-story na Picassie.