Grupa Cadini di Misurina
Torre del Diavolo (2598 m n.p.m.)droga: Dibona/Stösser/Dülfer (VI)
długość drogi: 140 m (6 wyciągów)
Po sprawnej i udanej akcji na zachodniej ścianie
Lagazuoi Piccolo morale w zespole znacznie się podniosło, toteż w znakomitych nastrojach udaliśmy się na dobrze już nam znany parking pod Tofaną. Związane mamy z tym miejscem same dobre wspomnienia, więc humor nam dopisuje, tym bardziej, że prognoza na jutro zapowiada przepiękna pogodę.
Jednak zanim zaczniemy rozmawiać o planach na następny dzień (od dziś nasz wyjazd to jedna wielka improwizacja), po prostu siadamy na naszej ulubionej ławeczce z widokiem i cieszymy się chwilą. Dla mnie to miejsce jest wręcz magiczne. Gdy tak siedzę i gapię się w majestatyczną Tofanę di Roses oświetloną promieniami zachodzącego słońca, mam wrażenie, że siedziałem tu wczoraj, a minęły przecież 4 lata… Prawdę mówiąc dopiero teraz czuję, że przyjechałem w moje ukochane Dolomity. To jest kosmos!
Wracając jednak do celu na jutrzejszy dzień… Jest w okolicach Misuriny taka turnia, która zahipnotyzowała mnie jak tylko ją przypadkiem zobaczyłem, gdzieś tam w internetach. Mowa o fantastycznej Torre del Diavolo. Nie wiem dokładnie jak to wytłumaczyć, ale chyba jakieś diabelskie moce na mnie działają, bo tak jak od zawsze kusił mnie w Tatrach masyw Szatana z Diablą Turnią na czele, tak w Dolomitach kusiła mnie Turnia Diabła. Jak mam być szczery to Devils Tower w Wyoming też mnie kusi, ale o tym napiszę w którejś z kolejnych relacji

Zostając jednak po tej stronie oceanu… Jak już wspomniałem Torre del Diavolo marzyła mi się od dawna, jednak onieśmielała mnie do tego stopnia, że 4 lata temu, gdy działałem w okolicy, nawet nie wypowiadałem jej nazwy na głos, a co dopiero mówić o planowaniu jakiejś drogi, by ją zdobyć. Jednoznacznie stwierdziłem, że jestem za cienki w uszach, by dostąpić tego zaszczytu.
Nie to żebym teraz był jakiś mocny, ale biorąc pod uwagę fakt, że cierpliwość nie jest moją najmocniejszą cechą, wydaje mi się, że i tak czekałem już wystarczająco długo, i właśnie teraz jest na to odpowiedni czas. Poza tym miałem jakieś dziwne przeświadczenie, że diabelskie moce są po mojej stronie – w końcu Sztygarówka 50% na dwóch to nie w kij dmuchał


Fot. A.W –
Niech moc będzie z nami!Partnerowi pomysł na drogę „sprzedaję na sucho” – pokazuję schemat, by sam ocenił, mówiąc tylko, że fajnie byłoby zrobić coś bardziej górskiego niż
M.Speciale. Adaś to dobry kumpel i jestem przekonany, ze argument „od dawna marzyłem, by tam wejść” byłby wystarczający, ale chciałem, by zaakceptował propozycję kierując się swoimi kryteriami. Nie napiszę jednak, że siedziałem jak na szpilkach w oczekiwaniu na odpowiedź partnera, bo w końcu trochę się już znamy i od razu wiedziałem, że mu się spodoba
Nazajutrz rano, po śniadaniu spożytym w najlepszej możliwej stołówce, powoli udajemy się w kierunku Misuriny. Jak tylko wjeżdżamy do tego urokliwego miasteczka, z lewej strony wita nas wspaniała
Guglia Edmondo de Amicis, a po prawej
Punta Col de Varda, z dobrze widoczną drogą Comiciego – pierwszą jaką zrobiliśmy w Dolomitach. Z przodu natomiast „machają” do nas najsławniejsze ze sław Bladych Gór. Powitanie godne królów!
Po zaparkowaniu auta, odnajdujemy szlak 115, którym pniemy się w kierunku
Rif. F.lli. Fonda Savio.
Tempo mamy dobre i szybko pokonujemy nudną część szlaku, wychodząc w miejsce, gdzie otwiera nam się szeroka panorama na okoliczne szczyty. Turnia Diabła, która od teraz jest najbardziej charakterystycznym elementem krajobrazu, przyciąga jak magnes. Pewnie właśnie dlatego w ogóle nie odczuwam tych 600m podejścia i wprost nie mogę się już doczekać kontaktu ze skałą.
Torre del Diavolo ze szlaku 115
Im bliżej, tym Turnia Diabła onieśmiela coraz bardziejNa wysokości schroniska odbijamy w prawo i wyraźną ścieżką wychodzimy na przełęcz (Forcella del Diavolo 2380m). Nawet wyjątkowo niemiłe, strome i bardzo kruche ostatnie metry podejścia nie są w stanie zakłócić mojego entuzjazmu związanego ze zbliżającą się wspinaczką, zwłaszcza, że po wyjściu na przełęcz, moim oczom ukazuje się nieznany mi szczyt, który od razu mocno działa na moją wyobraźnię. Coś czuję, że jeszcze odwiedzę tę okolicę…
Odkrycie wyjazdu - Cima Cadin de la Neve 2757 mJeśli zaś chodzi o Torre del Diavolo, to teraz wiem doskonale, dlaczego ta turnia tak onieśmielała mnie już na zdjęciach. Mam wrażenie, że nasza dzisiejsza droga, choć wygląda nieco mrocznie, to i tak w najłatwiejszy sposób prowadzi na szczyt.
Komin między Torre Leo a Torre del Diavolo, którym staruje nasza droga widać już z daleka, a pierwsze wyciągi są nad wyraz ewidentne, także Adaś zaczyna bez zbędnych dylematów topograficznych i szybko znika w czeluściach „il camino”. Gdy dostaję komendę i zaczynam wspinaczkę, już pierwsze metry uświadamiają mi, że nie można lekceważyć tu wyceny. Dodatkowo plecak wcale nie ułatwia wykonywania kolejnych ruchów, a już na pewno nie poprawia komfortu wspinania, sprawiając, że cały czas trzeba dodatkowo myśleć jak się ustawić, by nie szarpać się z garbem.

Fot. A.W -
Pierwszy „pancer”
- „Adaś, ja to chyba jednak nie lubię kominów.”
- „To lepiej szybko polub, bo następny wyciąg jest Twój”Początek jaskini, tfuu, tzn. drugiego wyciągu, zaczyna się półką, która zbiera cały gruz, więc trzeba iść jak po jajku, uważając, by nic nie zrzucić na partnera stojącego w linii rażenia. Takich rzeczy nie da się polubić! Na szczęście jak zaczyna się wspinanie jest już lito, ciekawie, a przede wszystkim bardzo pouczająco, bo trzeba tu korzystać praktycznie z całego arsenału tzw. technik kominowych, co jest dla mnie cennym doświadczeniem. Wyciąg kończy się na bardzo wygodnej platformie z zaklinowanego bloku skalnego, jednak żeby się dam dostać trzeba najpierw wyjść z komina i zrobić, krótki, aczkolwiek dość czujny trawers. Robi się trochę dziwnie, bo po ok. 50 m wąskiego komina nagle zaczyna brakować przeciwległej ściany. I bądź tu człowieku mądry z tymi kominami…

Fot. A.W –
w kominie na 2 wyciąguNastępny wyciąg, a w szczególności jego początkowy odcinek śmiało można nazwać „pierwszym wyjściem z mroku”. Trawersując płytę wychodzi się z ciemności komina zamieniając ciasne i miejscami klaustrofobiczne przeciskanie się między skałami na otwartą przestrzeń. Kontrast jest niesamowity, tym bardziej, że przestrzeń teraz czuć aż nadto - trawers urywa się nagle ogromną lufą, a w górę prowadzi pionowa rysa, którą pokonujemy tzw. „dulferkiem”. Przez ten kontrast z kominem, przez ogromną przestrzeń i wielką lufę, którą było tu wyjątkowo czuć, i w końcu przez przepiękną rysę, którą musieliśmy się wspinać, ten wyciąg wręcz mnie zachwycił. Kawał niezwykle eleganckiego wspinania!
Powyżej niestety nie ma już takich fajerwerków i znacznie łatwiejszym terenem szybko wychodzimy na Torre Leo, gdzie robimy krótką przerwę i przyglądamy się zachodniej ścianie Torre del Diavolo, a konkretnie wielkiej, blisko 60-cio metrowej kominorysie, którą będziemy kontynuować wspinaczkę.
Jednak, by móc kontynuować, najpierw musimy zjechać ok. 15-20 m i w najwęższym miejscu między turniami, wykonać tzw. przejście w szpagacie, które za sprawą historycznego zdjęcia wykonanego E. Comiciemu, jest chyba bardziej sławne niż sama Turnia Diabła.
Emilio Comici podczas przejścia w szpagacie między Torre Leo a Torre del DiavoloWspomniane przejście nie jest specjalnie trudne, aczkolwiek wygląda bardzo spektakularnie, a sama myśl, że przechodził tu sam Anioł Dolomitów, być może korzystając nawet z tych samych chwytów, jest przysłowiowym smaczkiem, zwłaszcza dla kogoś, kto interesuje się historią wspinania i wielkimi postaciami alpinizmu.

Fot. A.W –
Comici ma jednak fajniejsze foto
Po przedostaniu się na zachodnią ścianę Torre del Diavolo, „ląduję” na wiszącym stanie i próbuję znaleźć jakąś optymalną pozycję w tym mało komfortowym miejscu, a Adam przygotowuje się do kolejnego wyciągu. Jak się później okazało wyczekałem się na tym stanie dłużej niż ustawa przewiduje, gdyż partner przez przypadek przeszedł jedyne miejsce, w którym dało założyć się stanowisko i musiał już cisnąć do szczytu. Nie wiem, kto był z tego powodu bardziej zły, czy Adam, który zafundował sobie gratisowy komin, czy ja, bo ten wyciąg mnie ominął. Zakładam jednak, że byłem to ja, bo pomijając już komin, to tak mi ścierpły nogi i tak zmarzłem, że jak w końcu przyszła moja kolej, to nie bardzo wiedziałem jak się ruszyć. Na szczęście już na początkowych metrach mogłem dobrze się rozgrzać podziwiając jednocześnie kunszt Hansa Dülfera - linia drogi, zwłaszcza jak na ówczesne czasy była bardzo śmiała, a i teraz na pewno nie należy do banalnych. Nawieszająca się miejscami rysa, stopniowo się rozszerzała przechodząc w obszerny komin, który wyprowadzał na wierzchołek. Również i tu mieliśmy kawał pięknego, urozmaiconego wspinania.
Po dotarciu na szczyt Torre del Diavolo byłem bardzo szczęśliwy, że spełniłem swoje małe górskie marzenie. Z jednej strony po raz kolejny przekonałem się, że czasami warto czekać, bo takie wyczekane marzenia smakują naprawdę wybornie. Z drugiej strony zdałem sobie sprawę, że choć gdzieś tam w podświadomości cały czas czekałem na tę górę, to „dostałem ją” niespodziewanie – przecież nie było jej nawet w grafiku tegorocznego wyjazdu. Chyba tak to już ze wszystkim jest, że jak się na coś naprawdę czeka, to dostaje się to w najmniej spodziewanym momencie. Oczywiście samo z nieba też nie kapnie. Marzenia trzeba spełniać, a nie tylko marzyć!
Panorama ze szczytuNa szczycie spędzamy dłuższą chwilę podziwiając widoczki, a zwłaszcza wspominany już szczyt o nieznanej nam wtedy nazwie oraz dyskutujemy na temat ukończonej właśnie drogi. Zgodnie stwierdzamy, że w odróżnieniu od pokonanej wczoraj
M.Speciale, tutaj górski klimat czuć wręcz namacalnie. Jest fantastycznie!
Cima Cadin de la Neve, czyli szczyt o nieznanej nazwie w pełnej krasie
Ja tu byłem Po wykonaniu pamiątkowych zdjęć z nowym obiektem pożądania w tle, zaczynamy szukać zejścia, a konkretnie - możliwości zjazdu. Znalezienie pierwszego stanowiska nie nastręcza nam trudności, ale już wybór kierunku zjazdu nie jest do końca oczywisty.
Po zjechaniu kilkunastu metrów okazuje się, że obrana linia zjazdu jest błędna i muszę wspinać się w poszukiwaniu tej właściwej. Koryguję kierunek, zaczynając zjeżdżać po skosie i już bez problemu trafiam na stanowisko z błyszczącego, dużego ringa. Zwalniam linę i czekam na partnera, który szybko do mnie dołącza. Do gleby mamy jeszcze cztery zjazdy, z czego jeden dostarcza nam niemałych emocji. I nie tylko dlatego, że praktycznie od razu jedzie się swobodnie, ale przede wszystkim dlatego, że stan, z którego zjeżdżamy jest z gatunku tych „musisz zaufać”. Co prawda później zgodnie stwierdziliśmy, że bardziej komfortowo byłoby zjechać z dwóch żył i pominąć ten stan, no ale taka wiedza „po” jest nam już do niczego niepotrzebna.

Fot. A.W –
Dolomitowy standard 
Fot. A.W –
Emocjonujący zjazdKolejne zjazdy nie fundują nam już takich emocji, ale pozwalają dokładnie przyjrzeć się drodze normalnej na sąsiednią turnię (Il Gabbo), na której właśnie wspina się włoski zespół. Muszę przyznać, że droga wygląda bardzo elegancko, a lita skała, długi i bardzo eksponowany komin oraz ostra grań szczytowa, w połączeniu z łatwą cyfrą (III+) wydają się dawać gwarancję przyjemnego i bezstresowego wspinania.
Po serii zjazdów znajdujemy się praktycznie na przełęczy. Pakujemy graty i zaczynamy zejście wykorzystując wypatrzony podczas podejścia skrót. Zaoszczędzamy sobie w ten sposób trochę czasu, ale przede wszystkim fundujemy stopom odpoczynek zamieniając żwirek i kamienie na mięciutką trawkę.
Po takim „dywanie” i z takimi widoczkami to można schodzićIdzie nam się świetnie, widoczki mamy wspaniałe, a humory dopisują. W tych okolicznościach formułujemy zasadę light&fast, która będzie towarzyszyć nam już do końca wyjazdu –
na cały dzień wspinania litr wody i dwa batony wystarczają w zupełności!więcej zdjęć na stronie:
http://mountainadventure.weebly.com/tor ... avolo.html