Postanowiłam i ja podsumować swój rok. Nie odbyłam w nim żadnej spektakularnej eskapady górskiej, ale byłam aktywna fizycznie bardziej, niż w inne lata. Wszystko dzięki bieganiu. Przebiegłam w 2016r. ponad 600 km., nie liczę tych, które przeszłam po górach. Może to niewiele, ale i tak jestem z siebie zadowolona, bo mogłam przebiec sto, prawda?
Górski rok rozpoczęłam w lutym. Pojechaliśmy całą rodziną do Zębu. Miałam się od nich urwać na 3 dni i zdobyć Zadni Granat oraz może Kościelca. Pierwszego dnia zaraz po przyjeżdzie wyciągnęłam rodzinę na Rusinową Polanę. To była ich pierwsza wycieczka górska w warunkach zimowych i byli zachwyceni!


Wieczorem na Portalu Tatrzańskim zaczęły się pojawiać ostrzeżenia o halnym. Okazało się, że szlak na Rusinową zaraz po naszym powrocie został zawalony drzewami. Z dnia na dzień wyglądało to coraz bardziej beznadziejnie... Mogłam tylko patrzeć z Zębu na wał chmur nad Tatrami i cieszyć się z postępów dzieci w jeżdzie na nartach. Sokrates wtedy atakował Wołowiec.....
Tak, że moja zimowa wycieczka w Tatry rozwiana została halnym wiatrem, jako to świeżo skoszone siano....
Powodowana rozpaczą i moim ADHD oraz mocno dopingowana przez męża, na Dzień Kobiet pojechałam w najbliższe góry, czyli Świętokrzyskie. Była to moja pierwsza od A do Z samotna wyprawa w góry. Samochód zostawiłam w Świętej Katarzynie i weszłam na Łysicę, gdzie przekroczyłam granicę wiecznego śniegu ( wszystko poniżej 600 m. npm. było niezaśnieżone). Stamtąd powędrowałam na Święty Krzyż. Byłam tam ok. godz 13, więc zamiast łapać stopa do auta, wróciłam po swoich śladach. W sumie wyszło tego prawie 40 km... Zresztą pisałam to o tym.



Niestety, jak już wielokrotnie to udowodniono, półśrodki dają ćwierćefekty.... Dogadawszy się z przełożoną i współpracownicami wyskrobałam w kwietniu wolny piątek i znowu sama pojechałam w upragnione Tatry. W planach oczywiście Zadni Granat. Raniutko wyszłam na Halę. Pogoda - bajka!!! Słoneczko cieplutkie, a śnieg z minuty na minutę coraz bardziej grząski...
Nad Czarnym Stawem jeszcze chwilę porozmawiałam z dwoma chłopakami, którzy szli na Kościelec i proponowali mi wspólna wycieczkę, ale ja wolałam się trzymać planów, choć nikt w moją stronę nie szedł. Kilka godzin póżniej z Kościelca zeszła słynna tego roku śnieżno - błotnista lawina. Na szczęście chłopaków w niej nie było.....

Nad Zmarzłym Stawem okzazło się, że jestem całkiem sama, tylko w Zawratowym Żlebie widać kilka osób i przedeptana autostrada. W stronę Granatów prowadzą tylko pojedyncze ślady nart, po kilku mertach zapadłam się w śnieg powyżej kolan. Odpuściłam. Nie zaryzykowałam samotnego torowania. Było południe. Poszłam zatem wydeptanym szlakiem na Zawrat - nie marudziłam, bo jeszcze mnie tam nie było - w ogóle, nawet latem. Więc spoko. Po drodze ze żlebików zaczęły schodzić niewielkie lawinki.

Dodało mi to sił i motywacji. Ludzi byli w zasięgu wzroku, więc czułam się w miarę pewnie. Ale gdy jedna z lawin zeszła na wyciągnięcie czekana spylałam za najbliższy głaz. Czekając na rozwój wypadków pomyślałam tylko : Jestem z krótkim rękawem, będę miała krótszy czas wychłodzenia..." Lawinka jednak wyhamowała przed głazem, a ja wygramoliłam się ze śniegu i poszłam w górę. Serce mi waliło jak oszalałe i do tej pory nie wiem, czy ze strachu, czy z powodu tempa, w jakim przebyłam ostatnie metry na przełęcz.....
Na górze czekało na mnie trzech dobrych mężczyzn, którzy widzieli moje ekscesy ze śniegiem i mi kibicowali.A, jeszcze podczas ucieczki przed lawiną wypiął mi się rak, więc wyglądałam jak obraz nędzy i rozpaczy....

Drugiego dnia pragnęłam już tylko spokoju i żadnych lawin, poszłam więc na Kalatówki obejrzeć krokusy. Był piękny dzień, słoneczny i wietrzny, na Kalatówkach kompletne pustki, mogłam fotografować krokusy ile chciałam i jak chciałam.


Potem poszłam na Halę Kondratową, gdzie spotkałam sympatycznego człowieka i jakoś tak wyszło, że dalszą część dnia szliśmy już razem. Ja miałam iść zobaczyć, co słychać na Czerwonych Wierchach, ale w końcu poszłam na Giewont i granią na Kasprowy, choć już zimą robiłam ta trasę. Ale było prawie bezśnieżnie i tego dnia nie wyjęłam nawet raków z plecaka. Ludzi nie było, bo z powodu silnych podmuchów wiatru kolejka nie kursowała. Wieczorem na kwaterze okazło się, że natychmiast muszę robić okłady na twarz z kefiru, bo byłam opalona jak gotowany rak.




W czerwcu, na weekend Bożego Ciała, pojechałam w okolice Karpacza na wycieczkę zakładową. Moi towarzysze pojechali do Drezna, a ja poszłam w Karkonosze. Nie udało mi się raniutko dostać do Karpacza, żeby wejść na Śnieżkę, więc prosto z Przesieki, gdzie nocowaliśmy, weszłam na Przełęcz Karkonoską i zeszłam do Szklarskiej Poręby. Wtedy odczulam na własnej skórze, że jest coś gorszego od długiego weekendu w Tatrach - długi weekend w Karkonoszach... Póki była wczesna pora na szlaku było pusto. Im bliżej południa, tym więcej rodzin z dziećmi, dzieci bez rodzin i wycieczek..... Najbardziej zauroczyły mnie Śnieżne Kotły i piwo Izerskie w schronisku pod Łabskim Szczytem. Zaszłam jeszcze nad wodospad Kamieńczyka


a potem autobusem pojechałam do Sobieszowa i poszłam jeszcze na Górę Chojnik. I to była najpiękniejsza część wycieczki, Już było póżno, znowu zrobiło się pusto, trochę niesamowicie w gęstwinie liści.
Na drugi dzień pojechałam do niemieckiej Szwajcarii Saksońskiej z niesamowitymi formacjami skalnymi. Byłam, widziałam, dziękuję.


Lipcowy urlop poświęciliśmy na spontaniczny wyjazd rodzinny do Chorwacji. Zamieszkaliśmy w Primostenie i głównie pływaliśmy w Jadranie i piliśmy lokalne wino. Mąż stwierdził, że to był najbardziej relaksujący wyjazd w jego życiu. W ciągu tygodnia ani razu nie odpalił auta. Żeby nie było - akcent górski też się pojawił.


Dzieci zachwycone Chorwacją.
W sierpniu krotki urlop w Tatrach słowackich.
Zaczęło się niemrawo od zachmurzonego Krywania.


Potem Czerwona Ławka (w lekkim sierpniowym śniegu)


Potem Koprowy Szczyt

Na koniec Polski Grzebień i Mała Wysoka


W pażdzierniku rzutem na taśmę zrobiłam sobie prezent na Dzień Nauczyciela i po szybkich konsultacjach z moim znajomym z Giewontu wyruszyłam na Sławkowski - w warunkach zimowych, ale jeszcze w pażdzierniku!. To była pełna rozkmina logistyczna - przybyłam do Zakopanego na 23, o 6 miałam pierwsza Stramę, w Zdiarze wysiadłam, żeby 5 min poczekać na kolegę jadącego od Mysłowic.... Potem już wspólnie ruszyliśmy na Sławkowski, miejscami torując sobie drogę. Było śnieżnie, trochę mrożno i pięknie. Zero lawin! Kolega nie nawykł do posilania się na szlaku, więc Sławkowski zrobiliśmy w czasie lepszym od letniego i dzięki temu mieliśmy piękne widoki na Gerlach i Łomnicę. W drodze powrotnej jeszcze krótka kontemplacja Tatr Bielskich i kolega zostawia mnie w Nowym Targu, gdzie prosto z jego auta wsiadam w autobus do Zakopanego. Logistyka level hard.





Następnego dnia mam w planach Rakoń, a Wołowiec się zobaczy. Raniutko ruszam busem do Chochołowskiej, gdzie męczę się niesamowicie w twardych butach na bruku. Śnieg zaczyna się pod szczytem Grzesia. Zaczyna tez mocno wiać. Ale świeci słońce, są widoki, jest pięknie. Jest tez zmęczenie wczorajszym dniem, więc bez spiny wchodzę na Rakoń, tęsknym wzrokiem spoglądam na Rohacze i odpoczywam nieco, schowana przed wiatrem. Na Wołowiec już zabrakło motywacji. Dzień się kończy, więc niespiesznie wracam do cywilizacji. Ostatnim spojrzeniem żegnam Tatry do przyszłego roku.



