W weekend mieliśmy nigdzie nie jechać, bo prognozy były nieciekawe. W piątek wieczorem padł luźny pomysł by poszwendać się po Wielkiej Fatrze. W sobotę rano wstałem pierwszy i przejrzałem jeszcze raz prognozy. Jedna z nich wynalazła jakieś okienko pogodowe na popołudnie, noc i niedzielę rano. Rzuciłem więc nieśmiało w stronę sypialni: jedziemy w Tatry. Po chwili słyszałem już jak żona krząta się w kuchni...
Prawie całą zakopiankę przejechaliśmy w ulewie (w korku też) i mój pomysł raczej przypominał mi strzał w trybuny, a nie w okienko. Gdy dojechaliśmy na parking pod Kieżmarską, padać przestało, a chmury zaczęły się rozganiać. Ujrzeliśmy Łomnicę przyprószoną pierwszym śniegiem tego lata. Parkingowy dał nam zniżkę, jak to pięknie ujął i za dwa dni zapłaciliśmy 10 euro. Wypytał nas zresztą o wszystko i jak to ma w swoim zwyczaju kazał nam podjechać bliżej krzaków i przytulić auto do tego co stało obok. Nie wiem o co chodzi, może też tak z nim macie?
Obok naszego auta przytulili swoje dwaj młodzieńcy z Węgier, którzy swój marsz rozpoczęli od odpalenia browara.


Po drodze do schroniska całkowicie się wywiało, co w znacznym stopniu poprawiło nasze humory. Odcinek przeszliśmy w około półtorej godziny z dość sporym obciążeniem, a jak zawsze nastawialiśmy się na ciężkie męki, bo czasy na mapach sumują się w trzy i pół. W schronisku opędzlowaliśmy po gulaszu i ruszyliśmy w dalszą drogę. Na podejściu dogoniliśmy Polaka, który wystartował z Javoriny i narzekał, że po drodze tak go zlało, że aż dżinsy wykręcał. Dopytywał się też mnie, jak tam prognozy, na co ja mu odpowiedziałem, że po południu ma już nie padać i że będzie okienko pogodowe.


W Jagnięcej porzuciliśmy znakowany szlak i zbędny balast zostawiliśmy między głazami, bo naszym pierwszym celem tego dnia była Kozia Turnia. Za nami ruszył również napotkany turysta, którego poinformowaliśmy okrzykami, że na Jagnięcy droga biegnie w innym kierunku. Na Skrajną Kozią Szczerbinę zaprowadziła nas perć niczym szlak; pewnie dlatego, że jest to droga zejściowa dla taterników. Na przełęczy zaczęło padać, schowaliśmy się więc pod skałami. Ciekawe co wtedy myślał o moich informacjach napotkany turysta. Chyba zawrócił, bo już więcej go tego dnia nie widzieliśmy. Po opadzie ruszyliśmy dalej i długo to podejście nie trwało, bo szczyt był na wyciągnięcie ręki. Widok z Koziej Turni zaskoczył nas bardzo in plus - świetnie prezentują się z niej Bielskie z Bielską Kopą w roli głównej. Na szczycie znowu pokropiło, co nie ułatwiło moim gównianym butom bez vibramu zejścia na przełęcz (mam z kupnem butów duży problem, ze względu na nietypowy rozmiar stopy).







Po powrocie do Jagnięcej, z ulgą pakowałem z powrotem balast do plecaka, bo między skałami zostawiliśmy między innymi browary. Na podejściu na Jagnięcy przegonił nas jeden z Węgrów z parkingu oraz jakiś słowacki biegacz. Na szczycie szybko się okazało, że na zachodzie jest jakaś produkcja chmur i z większych przejaśnień wieczorem będą nici. Ale i tak było klimatycznie. Pogadałem trochę z Węgrem - okazało się, że przyjechali we dwójkę w Tatry na narty. Jego kolega został w górnej części doliny i zjeżdżał z kilkunastometrowego płata śniegu, a następnego dnia mieli w planach zjazd śnieżnym jęzorem do Kieżmarskiej spod samej Łomnicy.





Przed zachodem odpaliliśmy przymarznięte browary, które w ogóle nie wchodziły, bo było tak zimno, że trzeba było łazić dookoła wierzchołka. Pojawiło się dziwne światło, które oświetlało nadciągający kolejny opad deszczu, który również i nas nie ominął.
Węgier zjeżdżał z płata do momentu, aż nie było nic widać, po czym wraz z kompanem zeszli do koleby pod Czerwony Staw.
Noc była wietrzna i zimna, do tego chyba pięć razy padało. Najgorszy był ostatni ulewny opad, po którym zacząłem się zastanawiać, czy mój zimowy śpiwór jest tak na prawdę odporny na wilgoć. Dowiedziałem się o tym, gdy odwróciłem się na drugi bok i moje spodnie zanurzyły się w kałuży deszczówki, która zebrała się w jego rogu.
Obudziłem się godzinę przed wschodem by obserwować łunę światła, która rozpościerała się nad horyzontem. Na zachodzie dalej wisiał front, ale nad naszymi głowami było czyste niebo. Dzięki temu wschód był piękny.




Na parking wracaliśmy jakieś trzy i pół godziny niespiesznym tempem. Po drodze wymieniliśmy pozdrowienia z Węgrami, którzy o poranku łapali promienie słońca, przy swojej kolebie. Trochę żal nam było podchodzących, bo już po ósmej góry utonęły w chmurach, a trochę później zaczął się kolejny opad.




Dzisiaj mam "tatrzańskiego kaca", którego będę leczył pewnie w następny weekend. Jeżeli pogodynka znowu wynajdzie jakieś okienko...