Dziękuję przedpiszącym za dobre słowo, dobrze że skutek pisania jest zgodny z zamierzonym, czyli da się przebrnąć.
Tymczasem...
CzwartekDolina Trenta 620 m – Schronisko Dolić - Triglav 2864 m – Schronisko Dom Planika – Dolić – DolinaTrenta2400 m do góry, 30 km, łącznie 17 godzin
Przeznaczeniu stało się zadość. Zapisując się na trekking nie brałam w ogóle po uwagę opcji zmierzenia się z Triglavem, po pierwsze z powodu kosztu (szacowane 250 euro), po drugie rozbicie na 2 dni, czyli tracę jeden bezcenny dzień na dojście. Ale że przy okazji Bożego Narodzenia pożyczono mi po trzykroć Triglava, karma nieświadomie zaczęła się wypełniać. Kilka dni przed wyjazdem przyszedł mail z propozycją porwania się na niemożliwe w jeden dzień i za pół ceny. Shit, teraz albo nigdy. Nie miałam zielonego pojęcia, jak wygląda trasa, spodziewałam się czegoś na kształt szlaku na Rysy wydłużonego jeszcze o prawie 400m…. Zniosą mnie w trumnie…Ale że twardym trzeba być, nie miętkim – zgłaszam się.
Po środowym Kaninie nóżki mają się świetnie, godzina pobudki (4.30) niestraszna, więc jedziemy razem z resztą śmiałków, w sumie 6+przewodniczący. Jaaak dobrze wstaaaać skoro świiit, cudownie chłodny poranek, słońce jeszcze daleko za górami i lasami, potoczek miło szemrze zapomnianą w tych górach melodię.


Dojście do schroniska Dolić zajmuje nam 4 godziny, dość długo, ale jedna osoba trochę odstaje od reszty, Tylko że śmiałek B. ma ok. sześćdziesiątki, należy mu się szacunek za to, że próbuje i będzie cisnął dopóki starczy sił. Szlak przez cały czas jednostajnie i łagodnie prowadzi zakosami w górę, brakuje tylko równo ułożonych kamieni i mamy wypisz-wymaluj ceprostradę. Po drodze mijamy fajną formację skalną, po krawędzi której prowadzi ponoć fajna trasa wspinaczkowa.

I jeszcze raz ta sama skała z profilu. Zdjęcie może do końca nie oddaje, że wygląda jak indiański totem


I tak znienacka wyłania się charakterystyczne otoczenie Dolicia.

Na miejscu próbuję tamtejszego specjału, czyli czarnej herbaty z dodatkiem jakiś kwaskowatych owoców (jagody?) i ziół. Przepysznie orzeźwiająca, polecam.
Lecimy dalej wśród znanych już ze wcześniejszych dni krajobrazów, lampa niezmiennie ta sama i choć poruszamy się już na ponad 2000m. temperatura jak na plaży i jeszcze tego zero chmur i równe zero wiatru. Gdzieś po drodze natykamy się na grupkę rodaków z Jaworzna, którą zresztą po raz pierwszy mijaliśmy na Kriżu. Małe coś te góry



I w końcu pojawia się Góra Przeznaczenia. Dziwne robi wrażenie – wielka skała rzucona na kupę piachu, która po podejściu okazała się upierdliwym żwirkiem, w którym brodziło się niemal po kostki.

Wciągamy mundurki, jako że przewodniczący postraszył ferratą, ale szczerze mówiąc przypięłam się może z 5 razy, pozostałe żelastwo na trasie pokonałam już w tradycyjnym tatrzańskim stylu. Czułam się przy tym wyjątkowo pewnie i bezpiecznie. Trudności raczej niewielkie, porównywalne ze Świnicą, jedynie trochę więcej ruchomych kamieni. I tak ok.13.30 stajemy na szczycie, gdzie czeka nas chrzest

oraz mój osobisty cel wyprawy – urządzenie urodzinowego party w najlepszym z możliwych anturażu



Na szczycie ogólnie całkiem mało ludzi, ale znaleźli się wszyscy na grani wiodącej na Mały Triglav w postaci swojskiego korku jak na Rysach. Zejście tą drogą fantastyczne, idealnie skrojone pod nizinną kozicę, nie sposób się na niej nudzić. Po pokonaniu części skalistej, schronisko Dom Planika jest już na wyciągnięcie dłoni. Tylko dzieli od niego strefa śmierci męczeńskiej, tj. znane wszystkim lecące spod nóg kamyczki.

Chwila odpoczynku i przemieszczamy się do Dolicia. Morale w grupie się bardzo poluzowało, jedni pognali przodem, inni zostali daleko w tyle. Ja wybrałam sobie niespieszną samotną wędrówkę, wprost ku zniżającemu się coraz bardziej słońcu.
Na trasie można spotkać taką oto tablicę ogłoszeń, na której nasi się także wpisali

Znajduje się ona w bardzo irytującym miejscu. Otóż szlak tu zakręca i … trzeba zasuwać jeszcze jakieś 100-150 m pod górę, musiałam nawet odłożyć kije i popracować trochę rękami, ale mózg ni w cholerę nie chciał mi się przetrybić. Straszna męka, na szczęście cel pośredni już jest tak blisko…

Fundujemy sobie długi zasłużony odpoczynek. Marzyło mi się ściągnięcie butów choćby na chwilkę, ale nawet obecność świeżego powietrza by nie pomogła, więc kulturalnie sobie odmówiłam.
Ostatni odcinek, ten który rano pokonywaliśmy w cieniu, teraz wystawił się na słońce i chociaż było już dobrze po 18-tej, kochane (ex-bałkańskie) zdegradowane do południowosłowiańskiego słoneczko nie miało litości. Nienawidzę upałów, a one nie lubią mnie i na pożegnanie zafundowały mi krew z nosa. Po prostu czad. Jeśli dodać jeszcze, że skończyła mi się woda, a najbliższy wodopój za trzy godziny, nie licząc mijanego po drodze wkurzająco niedostępnego wodospadu… Cóż, cena sukcesu była wysoka



O 21.58 melduję się w busie po 17 godzinach nieustającego marszu. Dałoby się urwać ze 2 godziny, ale wspomnianemu wcześniej dziarskiemu B. wysiadły kolana i wiele razy i na długo musieliśmy się zatrzymywać, by nas doganiał.
Amen (ale to jeszcze nie koniec)