Po niecałych dwóch tygodniach od zrobienia Drogi Martina na Gerlach ruszamy w kierunku Austrii. Skład trzyosobowy, taki jak na Gerlachu. Wyjeżdżamy parę minut po czwartej rano, droga zajmuje około 10h. Jedziemy przez Brno/Wiedeń/Salzburg/Bischofshofen z tej ostatniej miejscowości kierujemy się na przełęcz Dientner Sattel. Zasadniczym celem wyjazdu jest wejście granią Studlgrat na Grossglocknera, ale w celach rozgrzewkowo-aklimatyzacyjnych mamy zamiar wejść ferratą Königsjodler na Hochköniga. Pomysł przejścia tej ferraty pojawił się w zeszłym roku, gdy zobaczyłem filmik z tamtego miejsca, potem jeszcze doszło zainteresowanie Grossem a jak sprawdziłem, że odległość między tymi atrakcjami to tylko 2h to plan napisał się sam
Już przy podjeździe na przełęcz są fajne widoki na Wysokiego Króla.

Docieramy na przełęcz, parking z którego startuje się w górę jest usytuowany trochę poniżej przełęczy, miejsca nawet jest sporo i jest darmowy. Robimy przepak bo pojawił się pomysł spania w schronisku Erichhutte a nie jak pierwotnie zakładaliśmy na campingu, nie rezerwowaliśmy noclegu, łudząc się trochę, że nie będzie problemu z miejscem, chociaż schronisko jest małe a rejon dość popularny.

Do schroniska idzie się około 30 min. wygodną szutrową drogą.

Już z drogi widoki są zacne a alpejskie krowy dopełniają ten widok, docieramy do schroniska.

Zamieniamy kilka zdań z właścicielem i okazuje się, że miejsc noclegowych brak, trochę to burzy pierwotne plany, bo nie ma jeszcze piętnastej, pogoda jak dzwon i pytanie co robimy, mając nocleg w schronisku spokojnie można by jeszcze wyjść w góry a tak trzeba poszukać miejsca na nocleg, ale kto by sobie zaprzątał głowę spaniem mając przed oczami takie widoki
Taghaube to ta pierwsza turnia od prawej a ferrata Grandlspitz jest poprowadzona w okół tej środkowej.

Ruszamy w górę z ciężkimi plecakami.

Jak tylko wchodzimy w kosówkę to plecaki lądują w chaszczach a my zabieramy tylko niezbędnik ferratowca czyt. dwa piwa

. Pierwotnie chcieliśmy przejść ferratę Grandlspitz, ale coś źle doczytaliśmy w przewodniu i za wcześnie odbijamy z głównego szlaku, który wyprowadza nas na Taghaube. Pierwotnie myślałem, że spod szczytu jest trawers na ferratę, jak się okazało na następny dzień odbicie na Grandlspitz jest dużo wyżej, cała akcja z tak dalekim podejściem na pewno zajęła by nam sporo czasu i schodzilibyśmy po ciemku a tak bezstresowo zaliczamy pierwszy szczyt w Alpach Berchtesgadeńskich.





Górka może niewielka jak na Alpy, ale na dość krótkim odcinku robi się spore przewyższenie a szlak to po prostu wszechobecny gruz. Po jakiejś godzinie docieramy na szczyt.


Mała adnotacja w zeszycie szczytowym

Górka jest fajnie położona, stanowi coś w rodzaju ambony, z której doskonale widać cały przebieg Königsjodlera i najwyższą część Alp Berchtesgadeńskich oraz górną część kotła polodowcowego Brigkar, którędy schodzi się po przejściu ferraty.

Cały masyw Hochköniga.

Bardzo ładny krzyż na szczycie a nad głowami latał nam szybowiec, pod takimi chmurkami noszenia musiały być konkretne.

Ze szczytu szybko schodzimy a właściwie uciekamy bo wierzchołek upodobały sobie skrzydlate mrówki, które maja chyba jakieś gody, są ich tysiące, włażą wszędzie, nie da się patrzeć ani oddychać, nie widziałem jeszcze czegoś takiego. Na zejściu przyspieszamy kroku bo od strony Wysokich Taurów ciągną się jakieś szare a potem czarne chmury i co chwilę słychać pomruki burzy.



Jeszcze parę klasycznych ujęć alpejskich.


W drodze na parking próbujemy wtopić się w otoczenie

Na parkingu jesteśmy około 18, zjeżdżamy w kierunku Zell am See by poszukać jakiegoś pola namiotowego i trochę odpocząć, na następny dzień wrócimy tutaj by zmierzyć się z "legendą"
