W zeszłym roku znajomy puścił mi filmik "reklamowy" z tej ferraty, nie powiem robiło to wrażenie, pomimo że jakoś nie przepadam za chodzeniem po ferratach to walory tej ferraty sprawiły, że połknąłem haczyk

Ponoć Königsjodler jest "NAJ", nie ulega wątpliwości, że droga jest długa, podejście do niej również i jest taka jak lubię, czyli ferrata wprowadza na szczyt a nie prowadzi bez celu po ścianie. Celem było wejście na Wysokiego Króla, czyli najwyższy szczyt Alp Berchtesgadeńskich. Dzień wcześniej zjechaliśmy z przełęczy Dientner Sattel w stronę Zell am See i w miejscowości Maishofen znajdujemy fajne pole namiotowe. Pobudka o 3, jakieś małe śniadanko, które i tak zjadam kręcąc po serpentynach w drodze na przełęcz, dojazd zajmuje około 30 min. także nie ma tragedii, że nie dostaliśmy noclegu w Erichhutte. Miejsce parkingowe zostało nam z dnia poprzedniego. Potem błądzę po parkingu w świetle czołówki w celu zlokalizowania latryny, ku mojemu zdziwieniu zauważam dwa rozbite namioty a tabliczka jest, że zakaz biwakowania a dzień wcześniej miałem przez chwilę plan by się gdzieś na okolicznej łące rozbić, ale to info o zakazie ostudziło me zapały. Tak czy siak, nocno-poranna wizyta we wspomnianym przybytku stawia mnie na proste nogi i nie mam już wątpliwości gdzie jestem i co mnie dziś czeka. Ruszamy znaną już drogą szutrową, idziemy trochę jak przez cmentarz, cichutko z trwogą na paluszkach, jest zupełnie ciemno a wzdłuż drogi leżą krowy i świecą ślepiami, nigdy nie wiadomo, czy którejś nie strzeli coś do łba i nie zacznie wystraszona natarcia na nas

Przechodzimy obok schroniska, które jeszcze śpi i kierujemy się w górę do rozwidlenia szlaków na Taghaube i Jodlera. Krótka przerwa i znów pod górę, szlak idzie zakosami, gigantycznymi wręcz zakosami, ale dzięki temu nie odczuwa się wysiłku jaki trzeba włożyć w podejście. Dopiero w połowie podejścia dostrzegamy pierwsze czołówki przy schronisku, pościg ruszył. Docieramy do miejsca, do którego mieliśmy dotrzeć dzień wcześniej z zamiarem zrobienia ferraty Grandlspitze, tu już nie ma wątpliwości gdzie mamy iść.


Na podejściu cały czas towarzyszy nam widok na Wysokie Taury i ośnieżone zbocza Grossglocknera i Wiesbachhorna.

By wejść na przełęcz, z której startuje ferrata najpierw trawersujemy jedną z turni w grani Königsjodlera.



By następnie dość kruchym żlebem z marketowymi drabinkami wejść na przełęcz Hochscharte.

Jesteśmy na przełęczy, zaczyna się wschód, czyli jest gdzieś koło szóstej, podejście zajęło około 2h.

Jemy konkretniejsze śniadanko i ubieramy zabawki, jest rześko, ale zaraz się rozgrzejemy pierwszym podejściem

Z przełęczy trzeba jeszcze podejść na widoczne u góry trawiaste zbocze, gdzie jest start ferraty.

Na przełęczy wyprzedziły nas dwie austriackie kozice i możemy obserwować jak zaczynają walkę z pierwszą turnią Flower Tower.

Wszyscy gotowi.

Pora pojodłować

Wejście na turnie rozgrzewa ręce do czerwoności, lekko nie ma, sporo podciągania na rękach, potem trochę odpuszcza.


Michał podchodzi.

Z pierwszej turni już coś widać, generalnie przez cała drogę w widoku przebija się górująca w okolicach głównej grani turnia Kummetstein.

Bogdan dociera na szczyt Kwiecistej Turni.

Sznurek na pranie wyznacza dalszą drogę.

Doliny toną we mgle, to zwiastuje ładną pogodę, generalnie ma być powtórka z wczoraj, czyli patelnia a późnym popołudniem możliwa burza.

Stretching z rana jak śmietana, sporo jest przeszkód, które pokonuje się w szpagacie, z niektórymi nawet ja miałem problem, pomimo że długie nogi mam

Zeszliśmy z Muhlbacher Turm i wykonujemy Jungfrauensprung.


Wczesnoporanne wstawanie daje się szybko we znaki

Kolejny szpagat przed wejściem na Teufelsturm.

I ciśniemy pod górkę.


Schodzimy z turni do mostku linowego Kranabetter Steig, zabawa jak w parku linowym.



I znów na ścianie, na chwilę dogoniliśmy kozice.


Teraz łatwą granią.




Docieramy do przełęczy Sallerriss, którą można pokonać dołem lub zjechać tyrolką, wiadomo, tyrolki nie odpuścimy, ja zapinam swoją lonżę i dla pewności dwie taśmy z dwoma HMSami, lina jest rozciągnięta ze spadkiem, także do 2/3 dojeżdżamy a dalej trzeba podciągać się rękami by dosięgnąć skały.

Dynda się fajnie na linie jak pod nogami nie widać gruntu
Już widać końcówkę zasadniczej grani i trawers pod turnie Kummetstein.

Schodzimy z Teufelshorn.


I podążamy w kierunku eksponowanej grani Brucknergrat, która w górnej części do złudzenia przypomina Żabiego Konia.


Fajne miejsce, więc kadry się sypią.







Chłopaki wchodzą na austriackiego konia.






Początkowo myślałem, że dalsza droga trawersuje gdzieś pod tą turnią i wyprowadza na grań, ale jak zobaczyłem panie które szły przed nami w ścianie to nie miałem wątpliwości, którędy prowadzi dalsza część drogi.

Kończymy Brucknergrat.

I zaczynamy podejście do podstawy ściany turni Kummetstein. To miejsce jest jedynym na całej trasie gdzie można zrobić wycof, tutaj można zejść trawersem do kotła, którym normalnie się schodzi z góry, w podłożu zamontowane są nawet kotwy do asekuracji o ile w pogodny dzień jakoś po tym gruzie można by przetrawersować o tyle przy padającym deszczu byłaby niezła jazda.




Chwila odpoczynku przed wpięciem w pierwszą stalówkę i ruszamy w ścianę, cały odcinek D nosi nazwę Franzl's Fantastica, jest to chyba najtrudniejszy odcinek, prawie przez cały czas podciąganie na rękach a buty na tarcie, nachylenie ściany początkowo około 70 stopni, niby są klamry, ale nie pomagają, są rozmieszczone przypadkowo, przepinanie między kotwami też jest mocne, trzymamy się jedną ręką na odciągu a podeszwy na płasko do ściany.



Walka jest ostra.



Docieramy na szczyt turni i schodzimy, który to już raz dzisiaj

Bogdan pod szczytem Kummetstein, schodzi Brandner Abfahrt.

I ja rozpoczynam ostatnie podejście na Franz-Eduard-Matras-Kopf.





Do pokonania zostało kilka eksponowanych miejsc, miedzy innymi Sport-Eylb-Schlucht.



Powoli docieramy do wylotu ferraty.





Która kończy się na szczycie Hoher Kopf.


Widok na lodowiec Ubergossene Alm.

Tym razem Michał dokonuje wpisu


Ze szczytu widać Wysokiego Króla i schronisko Matrashaus, do którego można dotrzeć w około 30min. Ruszmy w tamtym kierunku.


Po drodze przechodzimy przez przełęcz Birgkarscharte, z której prowadzi droga zejściowa po skończeniu ferraty kotłem polodowcowym Brigkar, kocioł można sobie dokładnie obejrzeć, generalnie sam gruz.

Docieramy do Matrashause mocno odwodnieni, więc uzupełnienie płynów to podstawa

Wciągam frittatensuppe i dwa takie trunki, chwilę siedzimy traktując to jako aklimatyzację przed Grossem, potem sesjona.



I wracamy, droga do schroniska znaczona jest słupkami.

Ostatni rzut oka na szczyt.

Wchodzimy do kotła Brigkar.


Zejście to masakra, zbocze zasypane luźnymi kamieniami, wszystko wyjeżdża z pod nóg, trzeba bardzo uważać jak ktoś z przodu idzie by mu lawiny nie spuścić, potem jest trochę lepiej.





W połowie zejścia jest możliwość odbicia w górę i wejścia z drugiej strony na przełęcz, z której startuje ferrata, ale my mamy dość podejść na dziś i kontynuujemy zejście do wylotu kotła. Trochę poniżej rozejścia szlaków nikną oznaczenia szlaku, prawdopodobnie szlak prowadzi trawersem pod ścianami turni, ale znaków tam nie ma, pewnie spadły wraz ze skałami, które sypią się ze wszystkich stron. Podążamy jak nam wygodnie, dnem wyschniętego strumienia, ale jest to niewłaściwa droga co stwierdzamy widząc gigantyczną szczelinę brzeżną lodowca, który drzemie pod warstwą gruzu, musimy jednak odbić w kierunku ściany by wejść na właściwa drogę. Tutaj jeszcze bardziej osypuje się materiał skalny spod nóg, nachylenie terenu i zionąca szczelina poniżej powodują, że ostatni raz spinamy poślady i przedostajemy się na pewniejszy grunt.



Ostatni rzut oka na kocioł, zejście było bardzo długie i monotonne do tego upał jaki dawał się przez dzień we znaki i tutaj nie odpuszczał.

Dosyć kamieni na dziś, już jest upragniony nie tylko przez nas trawnik.

Teraz został do pokonania już tylko wygodny trawers w kierunku schroniska Erichhutte, trasę pokonuje się praktycznie na jednym poziomie, więc na pewno jest to lepsza opcja powrotu niż wspinaczka z kotła na przełęcz i powrót już znanym szlakiem.

Docieramy pod Erichhutte, pogoda zmieniła się w mgnieniu oka, prognozy się sprawdzają.

Została już tylko szutrówka na parking, ale każdy chodzi swoimi ścieżkami


Na parking docieramy około 18, jak tylko wsiadamy do samochodu zaczyna padać, w deszczu docieramy na kemping, nie mamy siły już na nic, wciągamy "zoofila" zalewając jakimiś "korporacyjnymi szczynami" i o dziewiątej już grzecznie śpimy, na następny dzień przebazowanie do Stüdlhütte.