- Hej, nie zdążymy na autobus na lotnisko, odbierzesz nas?
- Nie ma problemu, już pędzę. - No i rzeczywiście pędziłem. Całe 10 metrów w 5 minut. Korki, niby już od lat rzecz normalna, potrafią jednak podnieść ciśnienie. Zwłaszcza, że niespodziewanie dystans na lotnisko się podwoił. Wyrwawszy się w końcu na autostradę, popędziłem ile fabryka dała po dwójkę towarzyszy, którzy utknęli w centrum Katowic. Godziny szczytu w wielkim mieście to nie jest najlepszy czas na przejazd przez centrum, zatem wybrałem okrężną drogę „A-czwórką” do Pyrzowic. Na lotnisko wpadliśmy z minimalnym zapasem, wystarczającym jednak na przepak i nadanie bagażu, po której to czynności niemal natychmiast otwarto bramkę do naszego samolotu. Dopiero teraz przyszedł czas na przyjrzenie się ludziom, z którymi miałem spędzić tydzień w jednym z najdzikszych miejsc naszego kontynentu.

Jedna z wielu napotkanych po drodze dziur w ziemi.

A z tej dodatkowo tryska - oto Strokkur.

Geysir - wybucha jedynie przy wyjątkowych okazjach, ale za to o wiele silniej niż regularny Strokkur.

Gullfoss - najsłynniejszy islandzki wodospad.

Nasz nieplanowany biwak.
Ponieważ od kilku lat praktykuję internetową rekrutację chętnych na wspólne wyprawy, jest oczywistym że tylko z grubsza wiem, z kim mam do czynienia. Magda – świeżo upieczona mama, bardzo ciekawa celu naszego wyjazdu, mająca jednak duże wyrzuty sumienia w związku z pozostawieniem dzidziusia w domu (mimo tego, że jego tata sam dał jej kopa w tę podróż, aby w końcu odetchnęła). Następnym że tak powiem „członkiem” wyprawy był student - człowiek, którego imię oby zostało zapomniane, ale nie uprzedzajmy faktów... Tymczasem jednak zajmujemy miejsca na pokładzie, nerwy powoli odpuszczają i zaczynamy rozglądać się za czymś do picia. Lot, wbrew obawom wznieconym po przeczytaniu kilkudziesięciu opinii, które padły po wybryku tej linii miesiąc wcześniej, przebiega planowo i po ponad 4 godzinach lądujemy w Keflaviku. Na lotnisku wypatruje nas gość z polskiej wypożyczalni samochodów, gdzie zabukowałem terenówkę. Jeszcze tylko odbierzemy plecaki i załadujemy się do busa. No więc czekamy na te bagaże, a im dłużej na nie czekamy, tym bardziej ich nie ma. W końcu po nerwowych interwencjach u obsługi lotniska dowiadujemy się, że nasze plecaki, owszem są... w Katowicach! Mało jest tak łamiących wiadomości, cały entuzjazm ucieka z nas jak powietrze z przebitej opony. No, ale nic tak nie wystoimy, ludzie z busa niecierpliwią się więc wsiadamy i jedziemy do wypożyczalni. Na miejscu rodacy podchodzą ze zrozumieniem do problemu i oddają nam co mają. Dostajemy śmieszny namiocik dla wędkarzy, jakieś stare śpiwory oraz przybory kuchenne. Dobre i to. Pakujemy całe to wyposażenie do przepastnego Mitsubishi Pajero i startujemy. Tylko gdzie tu jechać? Cały nasz plan legł w gruzach, nie mamy namiotu, śpiworów, sprzętu, jedzenia. Wszystko co posiadamy to ubranie na sobie i trochę drobiazgów, które zmieściliśmy w bagażu podręcznym. Ponieważ dobiega północ, trzeba by znaleźć jakieś miejsce na biwak, lecz wbrew pozorom w okolicach Reykiaviku trudno na coś takiego trafić. Po ok. 40 km błądzenia znajdujemy w końcu kawałek placu, szału nie ma, ale przynajmniej w miarę równo pod tyłkiem. Rozbijam nasz żałosny namiocik, obciążam kamieniami żeby nie porwał go wzmagający się wiatr i uciekam do samochodu. W strugach deszczu odbywamy wieczorek zapoznawczy popijając lurowatym islandzkim piwem i szacując nasze szanse. A plan mamy taki, by za trzy dni wejść na Hvannadalshnúkur (2110 m n.p.m.), najwyższy szczyt Islandii. Z posiadanym przy sobie ekwipunkiem nie wygląda to realnie, choć muszę przyznać że wszystko co najniezbędniejsze, wraz z żarciem, udało mi się spakować do podręcznego i właściwie brakuje mi tylko wysokich butów. Z resztą ekipy jest o wiele gorzej. Magda jest bez jedzenia i kilku istotnych drobiazgów, za to człowiek bez imienia właściwie posiada tylko to co na sobie... Jako organizator wycieczki robię dobrą minę do złej gry, bo przecież nie załatwi nas jakiś gówniany Wizzair, lecz zdaję sobie doskonale sprawę że mamy problem. Rodzą się różne pomysły, np. taki żeby na szczyt wchodził tylko ten, komu najbardziej zależy (w sensie, że tylko ja). Ale z drugiej strony – skoro przyjechaliśmy tu wszyscy by wejść, to wejdziemy wszyscy i chooj! Jakoś to będzie... Po obmyśleniu planu na dzień następny idziemy spać. Tzn. tylko ja idę do przeciekającego namiotu, a reszta jak paragrafy składa się w samochodzie. O dziwo – znakomicie się wysypiam w targanej wiatrem rachitycznej konstrukcji. Stary śpiwór wchłonął większość przeciekającej wody, lecz zachował właściwości termiczne. Z moją puchówką nie byłoby tak słodko.

Droga 35

Zapowiedź kłopotów.

Bezkres Interioru.

Nasza dzielna maszyna - stare Pajero.
Ruszamy na wschód słynną drogą nr 1. Jest wtorek. Z naszym przewodnikiem – Bartkiem, jesteśmy umówieni na polu namiotowym w Svínafell w czwartek wieczorem. Do tego czasu chcemy zobaczyć co się da. Wiem, że zwiedzenie Islandii w tydzień jest niemożliwe, zdaje się jednak że nie wiedział tego nasz bezimienny, beztrosko snując plany odwiedzenia wszystkich atrakcji po drodze. Delikatne próby uświadomienia go, że jednak przylecieliśmy tu po co innego, w ogóle do niego nie trafiały. Ale na początek pełna zgoda – jedziemy zobaczyć gejzery i najsłynniejszy islandzki wodospad – Gullfoss. Plan jest taki, aby wbić się potem w Interior i korzystając z możliwości napędu na 2 osie przeciąć wyspę na pół. Skoro i tak nie bardzo mamy gdzie spać, postanawiamy kontynuować jazdę drogą 35, by jak najszybciej dostać się na północne wybrzeże. Trasa wiedzie przez wyżynne pustkowie przebiegające u podnóży lodowca Langjokull. Droga miejscami niknie pod nieprzetartymi płatami starego, miękkiego śniegu, lecz przekonani o doskonałości naszego pojazdu przedzieramy się dalej. Gdzieś koło północy (wciąż jest jasno) doigraliśmy się. Nie zdążywszy w porę przełączyć reduktora wbijam się w to białe gówno po same osie i samochód zatrzymuje się. Próby uruchomienia drugiej osi kończą się tym, że zakopujemy się jeszcze głębiej. I co tu teraz zrobić? Dzwonię do chłopaków z wypożyczalni z prośbą o radę, na co oni informują mnie, że droga jest zamknięta, a wjazd na nią może skończyć się mandatem. Takim z islandzkimi cenami! Dodatkowo – jeśli zajdzie taka konieczność – mogą mnie ściągać specjalistycznym pojazdem pomocy drogowej, za który zapłacę coś koło średniej krajowej. No to jesteśmy w czarnej dupie - myślę, chwytam za swój półlitrowy kubek i zabieram się za kopanie. Pozostała dwójka patrzy z niedowierzaniem, lecz po chwili zaczynają pomagać. Nasze zmagania trwają czas jakiś, lecz w końcu udaje się wydostać z pułapki. W tym miejscu jesteśmy już w ponad połowie drogi, jednak nie mam odwagi by powtórnie wbić się w śnieg. Podejmujemy decyzję o odwrocie i znów mozolnie przedzieramy się przez kamienno-śnieżną pustynię. Cofamy się do mijanego wcześniej biwaku nad rzeką Sanda. Zamykany barak z platformami do spania to w naszej sytuacji bardzo dobre schronienie na noc. Nim wjechaliśmy w pustkowie, zaopatrzyliśmy się w najpotrzebniejsze rzeczy i jedzenie, tak więc poza moimi liofilizatami było jeszcze jakieś urozmaicenie diety.

Przy głównej "Jedynce" jest wiele malowniczych zakątków.

Choć do tej atrakcji musieliśmy nadłożyć wiele kilometrów. O wiele za dużo jak na 5 średnio udanych zdjęć...

Hverarönð - obszar geotermalny z licznymi fumarolami.

"Jedynka" gdzieś w głębi wyspy.

Wschodnie wybrzeże.

Lodowiec Vatnajökull z ukrytym gdzieś w chmurach Hvannadalshnúkur.

Droga nr 1.

Jökulsárlón - jezioro powstałe z wody z topniejącego lodowca Vatnajökull.
Następny dzień to ukłon w stronę człowieka no name, który wymyślił sobie że w ekspresowym tempie zwiedzi całą północ. By jednak to zrobić, trzeba cofnąć się prawie do Reykiaviku i jakby zaczynać od nowa. Przy każdej przewodnikowej atrakcji bezimienny musiał się zatrzymać, by strzelić sobie samojebkę i zaraz zamieścić to w sieci. Z początku wraz z Magdą traktowaliśmy to z dystansem, lecz każda następna taka akcja wzmagała naszą irytację, tym bardziej że zagrażała realizacji naszego głównego celu. Z tego dnia, poza ciągłym zatrzymywaniem się i ruszaniem, pamiętam niewiele (poza tym, że kolega był uprzejmy wyekspediować z wiatrem nasze bilety lotnicze). To zupełnie nie mój styl podróżowania. Tymczasem dojechaliśmy późno w nocy (to niezbyt precyzyjne określenie, gdyż jesteśmy pod kołem podbiegunowym i noc w naszym rozumieniu o tej porze roku tam nie występuje) za Akureyri, gdzie dopadła nas najprawdziwsza zima. Sypało i wiało tak, że ani myślałem o rozstawieniu namiociku. Opatuliłem się w „swój” mokry śpiwór, przytuliłem do kierownicy i odpłynąłem...
Nadszedł czwartek. Dziś wieczorem mamy się stawić w „bazie” na odprawę. Tymczasem jesteśmy... tak naprawdę nie wiadomo gdzie, a od celu dzielą nas setki kilometrów. Postawiłem sprawę twardo – żadnych dwuminutowych postojów nie będzie i już. Bezimienny jakby w zemście za tę decyzję rozłożył się ze swoimi co wieczór pranymi majtami na kokpicie i ostentacyjnie podkręcał ogrzewanie na maksa. Co więcej – gdy przyszła kolej na jego tankowanie, beztrosko oświadczył że nie zabrał ze sobą karty płatniczej. We mnie kipiało, a Magda czując co się może wydarzyć, próbowała rozładować napięcie. Z zaciśniętymi na kierownicy pięściami dojechałem na miejsce zbiórki.
By bez większego ryzyka wejść na dach Islandii trzeba spełnić trzy warunki. Po pierwsze – wybrać odpowiednią porę. Optymalne warunki, kiedy dzień jest dostatecznie długi, a szczeliny jeszcze nieodkryte występują w maju – tu trafiliśmy dobrze. Po drugie – pogoda. Islandię cechuje niezwykła zmienność warunków atmosferycznych, lecz polegając na prognozach długoterminowych trafiliśmy w okno, które akurat w piątek gwarantowało lampę. Stąd to my musieliśmy się dostosować i nie było mowy o przełożeniu daty ataku szczytowego. Trzecia sprawa to sprzęt. Tutaj pech pokonał nas prawie zupełnie. Prawie, bo od czego są ludzie gór. Po konsultacjach z naszym przewodnikiem, dostarczył on nam niezbędnej odzieży. Ponadto zapewniał szpej w postaci uprzęży, raków, czekanów i kasków. Co więcej – dostarczył nam normalny namiot! Pozostałe braki zostały uzupełnione dzięki uprzejmości innej trójki Polaków, która wpięła się do wspólnej liny.

Nasza baza w Svinafell.

Zaczynamy. Z początku po zielonym, za to szybko nabierając wysokości.


Osłonięci od wiatru wpinamy się w sznurek.

Fantazyjne śnieżne mozaiki.

Hvannadalshnúkur - najwyższy szczyt Islandii. Jest to pozostałość wulkanu Oræfajökull. W oddali jedyna spotkana tego dnia ekipa.

Na horyzoncie, 2 kilometry niżej Ocean Atlantycki.
Po odprawie rozdałem swoje ostatnie liofilizaty i tak pokrzepieni w spokoju oczekiwaliśmy na TEN dzień. Pobudka jak zwykle nastąpiła po jakichś 5 minutach snu, pozbieraliśmy się sprawnie i około 6 rano wbiliśmy na szlak. Bartek przestrzegał nas przed szczelinami, krótko przeszkolił na okoliczność, gdyby komuś zdarzyło się wpaść w dziurę, lecz odniosłem wrażenie że robi to bardziej, aby zbudować jakieś napięcie, niż przygotować na realne zagrożenia. I rzeczywiście nie pomyliłem się. Bezkres lodowca Vatnajökull (drugiego pod względem wielkości w Europie) robił wrażenie, lecz trasa jaką obraliśmy była zupełnie pozbawiona niebezpieczeństw. No, może poza palącym słońcem, które szybko zostawiło ślady na naszych twarzach. Poza nami dostrzegliśmy na tej śnieżnej pustyni tylko jedną ekipę, która podobnie jak my zmierzała na szczyt. Związani liną, podążaliśmy żwawym tempem lidera, jednakowoż urządzającego dość często postoje dla wyrównania oddechu. Tradycyjnie szedłem ostatni, gdyż nie do końca starałem się zachować anonimowość i jako tego doświadczonego wysłano mnie na koniec liny. Gdy już weszliśmy na kopułę szczytową zacząłem sobie przypominać jak wyobrażałem sobie przez ostatnie lata ten moment. Oto jeszcze kilka kroków dzieli mnie od finału przygody życia. Ci z przodu już cieszą się z osiągnięcia wierzchołka, ja natomiast zaczynam mięknąć. Dochodzę, wymieniam pierwsze uściski i muszę natychmiast odwrócić głowę. Nie chcę by na mnie patrzeli, gdy się rozklejam, mimo iż kryję się za ciemnymi okularami. Po prawie 13 latach od rozpoczęcia, zdobywam Koronę Europy! Stoję na ostatnim z 46 szczytów obsypywany gratulacjami towarzyszy i cieszę się z moich 5 minut – tak, teraz ja tutaj jestem najważniejszy!

Taka sytuacja...


Słitfocie z relacją prawie na żywo.

Lodowiec Vatnajökull.

Lodowiec Vatnajökull.

Ostatnie spojrzenie na mój ostatni szczyt.

Zgubienie czekana było dla mnie pretekstem do odwiązania się z liny.
Po serii obowiązkowych zdjęć związujemy się i schodzimy z powrotem na dół. Nie ma się co opierniczać, gdyż słońce przygrzewa zdrowo i śnieg zaczyna mięknąć. Na jednym z następnych postojów w końcu wygrzebuję spod śniegu swój ostatni kamyk i z namaszczeniem wkładam go do plecaka – to lepsza pamiątka niż zdjęcie, namacalny dowód na to, że zrobiłem w życiu coś fajnego. Po zejściu z lodowca nawiązuję luźną gadkę z Jackiem – gościem z tej drugiej połówki liny. Okazuje się, że i on wkrótce ukończy Koronę, a wiadomość że Hvannadalshnúkur był dla mnie ostatnim szczytem nieco zbiła go z tropu, gdyż on tu miał robić za gwiazdę. Tak się jakoś zagadaliśmy, że niespodziewanie znaleźliśmy się przy samochodach, natomiast cała grupa miała jeszcze szmat drogi przed sobą. Skoro sprawy przybrały taki obrót, Jacek z bagażnika wygrzebał flaszeczkę czystego spirytusu własnej roboty, rozrobił go z odrobiną soku i powróciliśmy do rozmowy o życiu, górach i kobietach, przerywając wątek jedynie na czas przełykania diabelskiego trunku. A wchodziło to bosko... Od niechybnej śmierci uratowała nas grupa, która zdybała nas gdy w szkle zostało jeszcze około 1/3 zawartości. Wieczorem wysłałem smsa do Kapy (pierwszego Polaka z KE): „Cześć synku, nie jesteś już sam”, na co on mi odpisał znanymi skądinąd słowami: „Nie jesteś drugi, jesteś wielki”. Znowu się rozkleiłem...

Bazaltowe kolumny Reynisfjara.

Biwak gdzieś w plenerze.

Wodospad Skogafoss.

Wrak samolotu Douglas C-47, który musiał przymusowo lądować na plaży w 1973, stał się niewątpliwą atrakcją turystyczną.

Na kąpiele czasu niestety zabrakło, ale nogi zdążyliśmy wymoczyć w okolicznych bulgotach


Granica między amerykańską a euroazjatycką płytą kontynentalną.

Fabryka dymów w okolicy Blue Lagoon.

W końcu we własnym namiocie.
Do rzeczywistości przywróciła mnie nagła wiadomość z lotniska – nasze bagaże przyleciały. Teraz, po zrealizowaniu planu, zasadniczo miałem to w dupie, gdyż spokojnie przetrwałbym te trzy dni do powrotu. Jednakowoż pozostałej dwójce zależało bardzo, toteż bez ociągania zapakowaliśmy się w samochód i skierowaliśmy na zachód. Tego dnia zatrzymywaliśmy się jeszcze wiele razy, gdyż nołnejm nie odpuszczał, lecz machnąłem na to ręką – rób se co chcesz i tak mnie nie ruszysz. Nadeszła jednak ta wiekopomna chwila, gdy odebraliśmy swoje plecaki. Spanie gdzie popadnie i w byle czym nie jest mi obce, ale noc we własnym namiocie, w swoim śpiworze to zupełnie nowa jakość. Magda jako kobieta też zapewne była zadowolona z dostawy świeżych ubrań, bo ileż można chodzić w „cudzesach”. Ale zupełnie na kolana powalił nas Bezimienny. Jak dziecko cieszył się, gdy z czeluści plecaka wyciągał żel do włosów i inne niemęskie kosmetyki. Jestem gorącym orędownikiem zasady, że na wyprawie mamy pachnieć przygodą, a nie perfumą toteż obserwując jego zachwyty pomyślałem: „O motyla noga! To pedał jakiś jest.” Ale nic to – wraz z Magdą jak zawsze zabraliśmy się za rozbicie obozowiska i przygotowywanie posiłku oraz drobnej bibki na okoliczność. Tradycyjnie w tym czasie, pedał tzn. człowiek, którego imię niech będzie zapomniane wpieprzał pokątnie batoniki, czekając aż wszystko będzie już gotowe, po czym jak co wieczór poszedł prać w morzu spodnie i majty, jakby nie miał połowy plecaka nowych.
Czas pozostały do odlotu wykorzystaliśmy na zwiedzanie półwyspu Snaefellsnes położonego na zachodzie wyspy. Jest on nazywany „Islandią w miniaturze”, więc dla takich dwudniowych turystów jak my, był znakomitym celem. Nie mogłem odmówić sobie przyjemności sfocenia góry Kirkjufell, która obok Matterhornu jest chyba najfotogeniczniejszym szczytem świata. Innym ważnym dla mnie symbolem był wulkan Snæfellsjökull. W dzieciństwie zaczytywałem się w książkach Juliusza Verne'a i właśnie tu umieścił on akcję książki „Podróż do wnętrza Ziemi”. A wszystko to przy znakomitej, upalnej wręcz pogodzie, czemu – zważywszy burzę śnieżną sprzed trzech dni – nie mogłem się nadziwić.

U stóp Kirkjufell ze spóźnioną piersiówką zwycięstwa. W środku tatrzańskie 72% mocy.

Krater wulkanu Saxholl z widokiem na Snæfellsjökull.

Bazaltowe klify Londrangar.

Bazaltowe klify Londrangar.

Takie tam kwiatuszki...

Snæfellsjökull - to tutaj Juliusz Verne wysłał swoich bohaterów do wnętrza Ziemi.

Ostatni biwak.

Nasza tygodniowa przygoda dobiegała końca. Nie przypominam sobie wyjazdów z taką huśtawką nastrojów w tak krótkim czasie – od załamki w pierwszą noc, po euforię na szczycie. Dodatkowo trafiła mi się oryginalna ekipa. Kobieta-twardziel i facet, w stosunku do którego można by użyć wielu niekoniecznie pozytywnych określeń. Jednak daliśmy radę, a Islandia jest bodaj jedynym miejscem, o którym bez wahania mogę powiedzieć „I'll be back...”