W świąteczny wtorek (15.08.2017r.) postanowiłem się wybrać z trzema niewiastami w góry. Skład jak zawsze wykrystalizował się w ostatniej chwili. Niełatwej roli kierowcy podjęła się tym razem Ula, dzięki czemu mogłem z czystym sumieniem spakować wiśniówkę do plecaka. W Krakowie zdejmujemy Elę i Monikę i koło 5-tej mkniemy już Zakopianką. Zapowiada się ładna pogoda i przyjemny, ciepły dzień. Wiadomo, że robiąc Tatry Zachodnie od południa wymaga to sporo czasu i niezłej kondycji. Z Krakowa jest to kawał bo prawie 200 km i to po drogach po których raczej się ni poszaleje (zwłaszcza na Słowacji). A powszechnie wiadomo jak wyglądają świąteczne powroty Zakopianką. Ale tym będziemy się martwic później. Po 8-mej jesteśmy w Bobrowieckiej Wapienicy i rozpoczynamy dzisiejszą marszrutę. Gdzieś po 15 minut pierwsza przerwa śniadaniowa. Coś mam dzisiaj lenia, a podejścia od południa na dwutysięczniki słowackich Tatr Zachodnich należą raczej do tych męczących. Początek spokojny i przyjemny. Idziemy najpierw przez wilgotne łąki, by za chwilę podążać stromymi zboczami nad górskim potokiem. Pojawiają się pierwsze wapienne (a może granitowe) skałki z żółtymi porostami.

Przy ujściu Doliny Jałowieckiej tabliczka, że szlak dalej jest zamknięty. Informacja odrobinę nas zastanawia, ale nie zmienia naszych planów. Przypuszczam, że z wiatrołomami damy sobie radę, ewentualne pourywane mostki nad potokiem tez nie powinny stanowić dla nas jakiejś wielkiej przeszkody. I rzeczywiście chodziło o kilka uszkodzonych mostków w Dolinie Jałowieckiej. Generalnie nic wielkiego, choćby w porównaniu z wiatrołomami z Huciańskiej na Siwy i z Palenicy do Zuberca sprzed kilku lat. Dochodzimy do rozejścia szlaków. Stąd zarówno na Banikowską Przełęcz jak i na Salatyn jest wg drogowskazu po 2 godziny marszu.

Tu zaczyna się prawdziwa ściana płaczu. Mamy do zrobienia prawie 900 m w pionie na stosunkowo niewielkiej odległości. Jest to też szlak bardzo rzadko uczęszczany. Sporadycznie spotykamy innych turystów.

Wreszcie gdzieś po ponad 3 godzinach wytaczamy się wreszcie z lasu. Mamy już trochę w nogach, ale wciąż najgorsze przed nami. Natomiast widoki się rozszerzają. Widzimy już po prawej Pachoła i kawałek grani Skrzyniarek.


Pniemy się coraz wyżej. Chwile wytchnienia „dają nam” liczne borówki rosnące przy samym szlaku. Jest ich naprawdę mnóstwo. Powoli osiągamy kolejne metry. Wreszcie jakieś 50 m poniżej grani znajduje się urocza polanka, na której bezwładnie zalegamy z Elą i Ulą. Nic nam się już nie chce. Tętno jak u Justyny Kowalczyk w Soczi w biegu na 10 km klasykiem. Z pietyzmem wypijam piwo i delektuję się widokami. Przerwa się przedłuża, ale jakoś nie spieszy mi się – mimo iż kawał drogi jeszcze przed nami. W końcu zwijamy się i ruszamy leniwie w stronę szczytu Salatyna. Monika patrzy na nas z lekkim wyrzutem, że mogliśmy być już dużo dalej. No niby mogliśmy, ale poleżeć też czasami trzeba, zwłaszcza w tak zacnych okolicznościach przyrody.

Wreszcie nasz trud zostaje nagrodzony i po ponad 5 godzinach w pocie i znoju stajemy na szczycie Salatyna (2 048 m n.p.m.). Jestem tu po raz trzeci, może czwarty, ale pierwszy raz wdrapałem się na ten szczyt od południa. Lubię te rejony, oferują piękne widoki a są bezpieczne i przyjazne dla turysty. Nawet w gorszych warunkach pogodowych nie powinno się tu nic złego wydarzyć – w przeciwieństwie choćby do takich Trzech Kop – znajdujących się nieopodal. Robimy sesję zdjęciową na szczycie.



Pokazuję i objaśniam

.
Ostra i Siwy Wierch.

Spalona, Pachoł i kawałek Banówki.

A tu już pełniejsza panorama. Oprócz poprzednich – Rohacze, Trzy Kopy, Hruba Kopa i Banówka już w całości.

Na grani wracają siły. Przyspieszamy, bo robi się późno. Dość sprawnie docieramy na następny w kolejności szczyt – Brestową (1 934 m n.p.m.).




Kolejny odcinek z Brestowej do Przełęczy Palenica ma dla mnie sentymentalne znaczenie. To jedyny kawałek Grani Rohaczy, którym nigdy jeszcze nie szedłem. Pięknie tu.

Na Palenicy robimy dłuższą przerwę. Jemy, pijemy (głównie wiśniówkę, głównie ja) co powoduje, że pewna myśl zaczyna mi się plątać po głowie. Tak ładnie ten Siwy stąd wygląda… a choć byłem na nim bodajże z 6 razy to nigdy nań nie wychodziłem od strony Palenicy… Hmmm. A co na to koleżanki ? Różnie, ale w końcu dostaję od nich błogosławieństwo.


Ruszam żwawo, ale szybko się orientuję, że coś jest nie tak. Zawracam zatem i wybieram kolejną ścieżkę. Tym razem wszystko jest ok, a Siwy Wierch szybko rośnie w oczach. Jestem coraz wyżej i widzę, że moje koleżanki też miały problem z wyborem tej właściwej drogi (jest ich tutaj sporo, a znakowanie niezbyt częste) . Podejście staje się coraz bardziej strome. Pojawiają się pierwsze łańcuchy. Czy one były tu wcześniej ? Nie kojarzę. Chyba nieco zmieniono przebieg szlaku.

Po kilku nieco trudniejszych fragmentach melduję się po raz kolejny na szczycie Siwego Wierchu. Obawiałem się, że będę tam sam, ale spotykam kilka osób z Polski, które proszę o zrobienie szczytowego zdjęcia.

Zaczynam szybko schodzić w dół aby przypadkiem koleżanki nie musiały na mnie czekać. Dwa trudniejsze kominki, które zwykle przechodzę w odwrotnym kierunku przy schodzeniu wymagają koncentracji uwagi. Zejście jest całkiem emocjonujące, zwłaszcza jak się je realizuje w szybkim tempie.


Niżej szlak nieco łagodnieje a dominują piękne widoki.


Na Huciańskiej Przełęczy jestem gdzieś ok. 18:30 z resztkami wody mineralnej. O piwie już nie wspomnę bo dawno osuszone. Jest tu niby niedaleko jakiś pensjonat, ale boję się, że koleżanki będą wkrótce jechały, a dodzwonić się do nich nie sposób. Nie sądziłem, że przyjdzie mi na nie czekać prawie 2 godziny, ale miały całkiem spory kawałek do przejechania. Zgarnują mnie jak jest już zupełnie ciemno. Staje się jasne, że nie będziemy w domu wcześniej niż o 23. Ale na przekór wszystkiemu zatrzymujemy się w barze Sponti i raczymy się tamtejszymi specjałami (ja tym razem doskonałe żołądki). W moim przypadku postój nie miał większego znaczenia, bo nazajutrz rozpoczynałem mój upragniony dwutygodniowy urlop. W domu zgodnie z oczekiwaniami byliśmy koło 23 a dzień później z bagażnikiem wypchanym tobołami zmierzaliśmy już rodzinnie do Kazimierza Dolnego, ale to już zupełnie inna bajka.
Z pozdrowieniami
Wojtek