Budzik budzi nas o drugiej w nocy, sobota zaczyna się dość szybko. Szkoda tylko, że piatek-piąteczek-piątunio (jak mawia moja kierowniczka) skończył się tak niedawno. Po godzinie siedzimy w aucie i gnamy w kierunku Liptowa. W Węgierskiej Górce zastanawiamy się, gdzie dziś wybiera się zephyr i dlaczego drogowcy dalej nie zakleili tych uskoków na zjeździe z ronda. Po drodze mijamy Zakamenne, którego herb oświetlony lampami samochodu, przypomina mi logo ferrari. Odcinek drogi pomiędzy Rużomberokiem, a Liptowskim Mikołajem, jak zwykle, pokonujemy osiemnastką, czyli autostradą dla ubogich. U wylotu Doliny Żarskiej parkujemy jeszcze po ciemku i przeżywam ostre dejavu, zastanawiając się, czy nie popadam w monotonię, bo melduję się tu trzeci raz w ciągu trzech miesięcy.
Na rozdrożu, gdzie szlak musimy opuścić, dopada nas głęboka rozterka. Na drodze zwozowej, którą zamierzamy podchodzić, kaszowaty, sypki śnieg - po łydki. Może jednak pójdziemy na te Rohacze - pytam żony - ale ona nie jest tym pomysłem zachwycona. No trudno, zobaczymy dokąd dojdziemy.
Na jednej mapie mam, że jest to Solisko, na drugiej, że Żarska Keczka, w każdym razie doszliśmy do grani. Klucząc w stromym i nieprzyjaznym terenie między wiatrołomami i starą tatrzańską knieją. TVN nazwałby to głupotą i nieodpowiedzialnością, słowackie służby rzekłyby: odporucame toto prehod, a Jaćkiewicz by to skomentował w dwóch słowach: nieznane Tatry.
My szliśmy dalej granią, po śladach lisa, który sprytnie omijał trudności (trzeba było się schylać). Okazało się, że na Liptowie znowu jest morze chmur. Z jednej strony spoko, z drugiej obawa, czy się nie przeleje. Dotarliśmy w odkryty teren, w las kosówki, którego baliśmy się najbardziej. Jednak warunek nie zawiódł i szło się po tym co najmniej przyzwoicie. Na horyzoncie zarysował się szczyt Jałowieckiego Przysłopu, czyli cel naszej wycieczki. Dzień okazał się typowym prawdziwkiem - takim, o którym pamięta się do końca życia. W którym wszystko jest trójwymiarowe, a na szczycie chce się jodłować (przynajmniej, ja tak wtedy robię

).









Widoki zimą są naprawdę oszałamiające; grzbiet ma swój charakter i nie kładzie się, jak naleśnik na talerzu.









Morze chmur, raz po raz, wdzierało się do Doliny Żarskiej, tworząc niesamowity spektakl dla tych na dole, ale i dla nas na górze. Po grani Trzech Kop maszerowali dwaj turyści, tworząc w ten sposób ścieżkę, w tym niesprzyjającym terenie. My zatrzymaliśmy się na Przysłopie i podziwialiśmy panoramę dobre pół godziny. Na Banówkę już, po prostu, nie chciało nam się podchodzić. Czekała na nas przecież ta sama droga powrotna.







Słońce niewiele zdziałało przy tym mrozie i droga w dół była bardzo przyjemna. Dziury się nie pogłębiły, a beton nie zamienił się w breję. Po dziesięciu godzinach wróciliśmy na parking.




Kilka lat się zastanawiałem, jak do tego grzbietu się dobrać i chyba znalazłem tą recepturę.