Ta relacja będzie inna niż inne, bo modowa i prawie bez zdjęć. Ostrzegam na wstępie.
Długo wyczekiwany wolny piątek wypadł 20 kwietnia. Mój syn właśnie kończył egzaminy gimnazjalne, więc matka musiała się odstresować. Zero napinki czasowej, unikanie zagrożenia lawinowego, luz blus i ładowanie baterii słonecznych - takie było założenie górskie. Wymyśliłam sobie Czerwone Wierchy i Dolinę Pięciu Stawów (może Kozi?)
Pogoda - drut!!! Chwila zastanowienia nad garderobą.....Na stronie TPN " Wysoko w Tatrach warunki zimowe... Raki i czekan niezbędne". Hmmmm. Więc spodnie nieprzemakalne, twarde buty, długa bielizna. "Szlaki reglowe błotniste":.... E, lekkich butów szkoda na te warunki. Jeszcze naładować na full baterię do aparatu, krem z dużym faktorem i lecimy.
Mimo objazdów na Zakopiance jestem w Zakopanem przed 22. Szybkie podejście do Sfinksa (na Browarach Słowackiego, jak mi się rzekło do kogoś, gdzie nocuję....). Ciepło. O. Jak ciepło.
Rano wyglądam przez okno - rześko! Więc długa bielizna, spodnie, kurtka - jestem przewidująca! Do plecaka raki i czekan - wszak Krzysiek KrK dwa tygodnie temu z Kobylażowego zjeżdżał na nartach. Wszystko gra do Kalatówek. Ciepło. Więc się pozbywam kalesonów i kurtki. Nikt nie idzie, można się obnażać. Idę Ścieżką nad Reglami. Nijak nie chce być błotniście. Buty twarde ( bo przecież raki w plecaku!). Pogoda cudna. Mijam pierwsze krokusy, wyciągam aparat. I cisza. Żadnego szmeru zoomu, pikania autofocusa, pstryku wyzwalanej migawki. Umarł. Mogiła. Nie pomogło dmuchanie w styki baterii, kilkukrotne uruchamianie aparatu - zero, null. Lustrzanka ląduje w plecaku (obok raków, kurtki, kalesonów, powerbanka, termosu, Nyki, przekąsek. Plecak 25 l. Plus czekan).
Nic to, nię będę płakać, mamy XXI wiek i smartfony.
Jak już jestem na Ścieżce nad Reglami, to wszejdłam sobie na Sarnią Skałę, bo pewnie nie będzie więcej okazji. Wszejdłam, zadyszałam i postanowiłam zmienić spodnie na kalesony. Jakimś cudem bez większych problemów zmieściły się w plecaku. Tylko z butami nic zrobić nie mogłam.

Na podejściu pod Grzybowiecką Przełęcz usłyszałam w lesie duże zwierzę. Nie do końca wiedząc, czy to bardziej niedżwiedż, czy jeleń, zaczęłam głośno podśpiewywać. Zwierz dokładnie wytłumaczył mi co sądzi o moim śpiewie, pozostawiając na Ścieżce wielką parującą zieloną kupę. Wiem, jak wyglądają odchody jelenia, a zatem z całą pewnością to NIE BYŁ JELEŃ.
Umordowałam się pod tą przełęcz w moich buciorach, ale przynajmniej było w lesie, więc cień. Nadmienię jeszcze, że jedyną osobą, którą do tej pory spotkałam, był jeden sportowiec, z którym wzajemnie wystraszyliśmy się na Sarniej.
Doczłapałam się na Przysłop Miętusi. Siedzące nad kanpkami dwie osoby (krótkie spodenki, bluzki na ramiączkach) popatrzyły na mnie, jak na zombie, ale nie dałam się zbić z pantałyku i pokazałam im dumnie swoje plecy z czekanem, ignorując spływający pod plecakiem pot..... W najbliższych krzakach pozbyłam się bluzki (termiczna, długi rękaw..., pozostając w sportowym topie. I tak nikogo nie ma.
Nieco raźniejszym krokiem ruszyłam pod górę. Godz. 11, od Przysłopu na Małołączniak 3 godz. Pod Kobylażowym Żlebem zaczął się śnieg. Wpadał mi do butów i przesiąkał przez getry. Więc postanowiłam się przebrać. Do plecaka powędrowała bielizna, na nogach spodnie gore - tex. Od góry też gore. Słońce. Ale nic to, żleb w cieniu. Na wylocie majaczy sylwetka człowieka. Będąc z natury skromną osobą, narzuciłam ma siebie ponownie bluzkę. Spotkaliśmy się "u studni". Szedł w rakach, to samo mi zalecił. Nie wiem już jak, ale nawiązała się między nami nić porozumienia i obejrzałam zdjęcia z Grossa, Mont Blanca i Monte Rosa. Dostałam tez numer tel. do świetnego (podobno) człowieka, z którym mogę pójść wszędzie w Tatrach i Alpach.
W szpilkach powędrowałam żlebem w cieniu, który powodował, że śnieg był zlodowaciały i faktycznie buty nie trzymały. W pewnym momencie pomyślałam, że dobrze byłoby wyjąć czekan, bo w razie potknięcia zjazd murowany.... ale już wyszłam ze strefy cienia i łańcuchy odsłoniły sie w całej okazałości.


Raki powędrowały do plecaka a ja powędrowałam do góry. Pot na moich plecach z kolei powędrował mocno w dół.... Od tego upału zaczęłam mieć niecne myśli, żeby ściągnąć portki w cholerę, bo przecież i tak nikt mnie nie widzi.... A tu nagle zza skały wyłania się starszy pan, który na pewno byłby mocno zgorszony widokiem kobiety bez spodni. I tak był zdziwiony, że ktoś tędy tu podchodzi. Jeszcze mnie spostponował za czekan ("chyba dla szpanu") i pocieszył, że na górze mocno wieje. O, jak ta wiadomość mnie ucieszyła! Mozolnie podeszłam w końcu na Małołączniaka i tu już założyłam zarówno kurtkę, jak i chustę na głowę. Tu już sie rozwodzić nie bardzo jest nad czym - chłonięcie widoków, ładowanie baterii...







A propos baterii. Na Kopie Kondrackiej próbowałam pożyczyć od dwojga nikonowców baterię, żeby sprawdzić, czy problem mojego aparatu leży w nim samym, czy w jego akumulatorze, ale żadna nie pasowała. Jednak mam przestarzały sprzęt......
Schodząc w dół do schroniska podziwiałam wielkie kamulce, które się oderwały o d ściany (Giewontu? WYżniej P K?) i zostawiły po sobie krajobraz księżycowy.

W schronisku na Hali Kondratowej zdecydowałam się zmienić długi rękaw na krótki. Szybkie poszczytowe piwko i na dół lasem. Śniegu dużo. Godzina popołudniowa. Cień. Po kilkunastu krokach poczułam, że jest mi zimno. Kurłaaaaa... No nic, nie ma się co męczyć, trzeba się przebrać. Fioletowa bluzka z długim rękawem znowu na ciele i zrezygnowanym krokiem ruszam do Kużnic w towarzystwie sympatycznego Bogdana z Krosna. Jeszcze kapuśniak w Kolibecce i wracam na moje Browary Słowackiego, gdzie czeka mnie nocna impreza moich sąsiadów (w końcu to piątek, trzeba się napić....)
Rano dojeżdżam do Palenicy. Chłodno. Spodnie bez bielizny (gore, a jakże), długa terma na górę, plus kurtka. Jest tempo, jest moc. Koło Wodogrzmotów dokonuję roznegliżowania na oczach rodzin z dziećmi zmierzających do M.Oka i spodnie zastępuję getrami termo. Fioletowy ludek ze mnie teraz. Zanurzam się w cień Doliny Roztoki. Jest komfortowo, tylko buty ciężkie, choć na licznych płatach lodu w moich letnich trekach co chwilę bym leżała. Za niedługo uczepiam się pleców idącego przede mną mężczyzny i wiozę się za nim jak Justyna Kowalczyk za Marit Bjoergen. Przepraszam Mistrzynię za porównanie, ale takie właśnie mi się nasunęło.... Nie, żebym ja była taka szybka, tylko chodzi mi bardziej o taktykę i różnice w budowie ciała między nimi, jak między mną a Nim. Tak czy inaczej w dobrym tempie docieramy do obejścia czarnym szlakiem, gdzie jest tyle śniegu i na tyle stromo, że trzeba założyć raki. Żeby nie porwać getrów zakładam też stuptuty (a co je tak będę w plecaku nosić).
W schronisku śniadanko, łapanie widoków i ogólny chillout. Ale nie jesteśmy tu dla przyjemności, więc czas ruszać. Kierunek - Kozi, mój towarzysz idzie na Zawrat.

Szlak na Kozi ma dwie opcje - letnią oraz zimową. Co za rozpusta! Chcąc uniknąć zakładania spodni i raków wybieram opcję letnią. W zimowych butach.
Po parunastu metrach rezygnuję. To nie na moje nogi. Zdejmuję getry, zakładam spodnie, długi rękaw zamieniam na krótki. Nikt nie widzi. Czas mam bardzo dobry, idzie mi się cudownie. Mniej więcej w 3/4 wysokości jestem o godz 12. Grzeje. Zero wiatru. Lodowa pustynia (jaki piękny oksymoron!). Zaczyna robić się stromo i grząsko.

Teren "staje dęba", więc zakładam raki. Brodzę po kolana w gęstej lodowej kaszy (czy to jest firn?) i zieję, jak karp przed wigilią. Z każdym krokiem nogi zapadają się głębiej i raki ważą coraz więcej.... W końcu docieram do skał szczytowych. Drugi raz jestem na Kozim Wierchu, drugi raz w śniegu i drugi raz ten szczyt doprowadza mnie do kresu moich sił fizycznych. Nie wiem, czy taka jest jego specyfika, czy po prostu to jest trudna miłość . W każdym razie widoki rekompensują poniesiony wysiłek.



Ze szczytu obserwujemy działania Sokoła w D5SP oraz nad Kozią Przełęczą.

Szczyt szczytem ale wracać trzeba. Ubieram raki, rękawiczki, czekan w dłoń. Po pierwszym kontakcie ze śniegiem zakładam także kurtkę. Ślizgając się, hamując i siadając na tyłku dość sprawnie przemieszczam się w dół, kiedy nagle jedna noga wpada mi w śnieg głęboko po udo, druga pozostaje wygięta pod dziwnym kątem. Ani drgnę. Noga zacementowana. Kurczę, sytuacje niefajna. Od razu przypomina mi się przygoda naszej forumowej koleżanki z błotem..... Ja mam ludzi w zasięgu wzroku, ale przecież nie będę czekać na pomoc. Czekan jak łopatka i odkopałam się, choć trwało to dłuższą chwilę. Jeszcze do dołu raz mi się zdarzyło tak utknąć nogą w śniegu. Nie jest to przyjemne doświadczenie.
Kiedy doszłam do skał zdjęłam raki, kurtkę, rękawiczki i ... spodnie. Schowałam się trochę za kosówę, ale w sumie i tak miałam gdzieś, czy ktoś się gapi. Niech się wstydzi ten, kto widzi, jak mawia stare góralskie przysłowie. Założyłam getry i podążyłam w drogę powrotną do Zakopanego.
W schronisku poszczytowe piwko.

Na stromym odcinku czarnego szlaku ujrzałam tobogan, w środku postać z rękami złożonymi na piersiach.... Aż mnie zmroziło. Ale gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam zabandażowaną nogę i otwarte oczy dziewczyny. Ufff... to chyba nic poważnego. Za chwilę kolejny raz tego dnia nadleciał Sokół. No, miało dziewczę windę do nieba......
Na asfalcie zaczęlam się zastanawiać, czy nie mam ukrytej natury ekshibicjonisty, bo walczyłam z pokusą zdjęcia butów i popylania w dół na boso. Że ja swoich biegaczek nie wzięłam!!!!! Ehhhhh, czasem może nie warto sobie brać do serca wszystkich rad TPNu?
Doczołgałam się do busa, potem do Sfinksa. Moi sąsiedzi chyba właśnie wstali, bo siedzieli w gaciach na tarasie. Miałam ich gdzieś - też sobie przyniosłam browarka, żeby wyrównać elektrolity.
Taka była moja wycieczka w zimowo - letnich warunkach. Teraz wnioski mam takie, że w sumie najlepiej byłoby wziąć ze sobą duży plecak i dwa zestawy ubrań, ale kto by to nosił?!