Jest i grill 
01.05.2018 (wtorek)
Na nastepny dzień zaplanowaliśmy sobie via ferratę Delli Artisti, oddaloną o dosłownie kilkanaście kilometrów, w poblizu miejscowości Melogno. Chociaż pogoda nad wybrzeżem była bardzo dobra, w miarę kierowania się w pobliskie góry, wyraźnie się psuła. Co prawda nie padało, ale niebo było coraz szczelniej zasnute chmurami. W pewnym momencie nawigacja zrobiła nam małego psikusa i choć prowadziła nadal do celu, to nagle z drogi asfaltowej wjechaliśmy w drogę leśną. Taka emocjonująca podróż po lesie trwała może z 20 minut. Przejechaliśmy tak chyba 5 kilometrów po czym zostawiliśmy auta i udaliśmy się pieszo w poszukiwaniu ferraty.

Na szczycie Bric dell'Angelino (foit. Przecier)

Widok ze szczytu (fot. Przecier)
Początkowo szliśmy główną drogą – tą, którą jechaliśmy autem. W miarę posuwania sie tą drogą, tylko utwierdzaliśmy się w przekonaniu o słuszności decyzji, aby nie jechać tamtędy dalej autem. To droga dobra dla aut terenowych lub motocykli enduro, a nie dla naszych aut osobowych. Trochę zwątpieni bo poszukiwania ferraty nie przynosiły żadnych rezultatów, rozdzieliliśmy się na trzy zespoły i niezależnie poszukiwaliśmy miejsca startu. Niestety w okolicy brakowało jakichkolwiek oznaczeń prowadzących w kierunku ferraty, więc trochę na czuja, a trochę za wskazaniami maps.me poszukiwaliśmy startu. Wreszcie udało nam się dotrzeć do punktu zaznaczonego na mapie jako ferrata. I nawet faktycznie była tam ferrata, tyle, że... jej koniec. Dotarliśmy bowiem od drugiej strony. Trzeba było zatem teraz zejść ścieżką zejściową do punktu startu, co zajęło nam kolejną godzinę.

Początek ferraty delli Angeli (fot. Dyzio)

Via Ferrata delli Angeli (fot. Dyzio)
Solidnie już zmęczeni w końcu dotarliśmy do punktu startu. Tu oszpeiliśmy się w uprzęże i lonże i ruszyliśmy w górę. Ferrata wyceniana jest, według różnych źródeł na B/C lub C albo nawet C/D. Prowadzi ona dość eksponowaną granią, ale obfituje w wiele sztucznych ułatwień w postaci klamer i cały czas przytroczonej do skał stalówki. Prowadzi praktycznie cały czas do góry lub ostrzem grani. Mniej więcej w ¾ odległości do przejścia jest linowy mostek, a zaraz po nim chyba najbardziej psychiczne miejsce na całej ferracie, czyli trawers po płycie. Dla niektórych jednak to nie ten trawers, a właśnie poprzedzający go mostek okazał się najbardziej stresującym doświadczeniem na ferracie. Wszyscy jednak dzielnie sobie poradzili z obiema trudnościami i około godziny 15 znaleźliśmy się na szczycie, gdzie wpisaliśmy się do książki i niedługo potem rozpoczęliśmy zejście ze względu na coraz bardziej psującą się pogodę. Trzeba jednak przyznać, że wytrzymała ona idealnie, bo przez cały czas przejścia ferraty nie spadła ani kropla deszczu. Zaczęło padać dopiero gdy wróciliśmy do aut i rozpoczęliśmy drogę powrotną. Chwilami padało nawet intensywnie, ale teraz to juz nam wcale nie przeszkadzało. Wszak mogliśmy całą ekipą odtrąbić sukces przejścia bardzo malowniczo poprowadzonej ferraty.

Za nami pierwsze podejście na ferracie. Teraz przed sami ostro w górę (fot. Dyzio)

Grań na ferracie (fot. Dyzio)

Mostek na ferracie (fot. Paweł D.)

Grań w podszczytowej części ferraty (fot. Paweł D.)
02.05.2018 (środa)
Środa, według prognoz, miała być dniem najgorszej pogody podczas naszego pobytu nad Wybrzeżem Liguryjskim. Naturalnie w ramach grupy powstały mniejsze zespoły, które niezależnie zaplanowały sobie aktywności na ten dzień. Część osób pojechała na wycieczkę do Monaco, kolega wybrał sie rowerem do San Remo, niektórzy poszli na rower, a jeszcze inni wybrali się na wspin w okolice Orco Feglino, gdzie znajduje się bardzo dużo sektorów. W związku z padającym co chwilę deszczem, celem naszej pięcioosobowej ekipy był sektor Bocca di Bacco w sektorze Rian Cornei, położony w głębokim okapie – prawie grocie. Poprowadzono w nim 14 dróg o trudnościach od 6a do 7a, choć, jak się potem okazało, to nie techniczne trudności na tutejszych drogach wspinaczkowych były największym wyzwaniem, a raczej logistyka i próba dotarcia pod skałę.
Autem dojechaliśmy do miejscowości Orco, gdzie zaparkowaliśmy obok nieczynnego jeszcze pensjonatu z restauracją, skąd leśnymi ścieżkami ruszyliśmy na poszukiwania drogi. Niestety pogoda nam nie sprzyjała, bo oprócz padającego co chwilę deszczu, towarzyszył nam bardzo silny wiatr, który w podmuchach osiągał nawet 60-70 km/h (według prognoz). Dlatego tak ważne było znalezienie miejsca, które byłoby choć trochę osłoniete od wiatru. Spacer w poszukiwaniu formacji zajął nam niespełna godzinę, ale wreszcie udało się trafić pod właściwą formację. Mimo częściowego osłonięcia, wiatr i deszcz nadal momentami dokuczał, zwłaszcza gdy wychodziło się spod okapu.

Pod skałą Bocca di Bacco (fot. Przecier)
Znaleźliśmy na początek jakąś, wydawać by się mogło, nietrudną szóstkę, nazwaną Il ciappo dei ciappi (6a), co sugerowało, że poradzić sobie na niej powinna nawet taka wspinaczkowa ciapa, jak ja

. Ponieważ jednak Kurek uznał, że póki co nie ma sprężu, to mi przypadło poprowadzenie tej drogi. Muszę przyznać, że zastana tam skała była dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem. Wspinanie niemal przez całą drogę w przewieszeniu po klamiszczach „po sam łokieć”. Wydawać by się mogło, że to idealne warunki do ćwiczeń techniki. Problem był tylko taki, że w tym regionie chyba często wieje i pada, w efekcie czego skała była bardzo zerodowana, co z kolei powoduje, że wspinanie po teoretycznie dużych i wygodnych chwytach przypomina wspinanie po żyletkach. Bardzo ostra skała kasowała dłonie i opuszki palców. Po wyjściu do stanu dłonie paliły żywym ogniem, ale na (nie?)szczęście były chłodzone podmuchami lodowatego wiatru i padającym deszczem.

Ja na Ciappo dei ciappi (6a) (fot. Przecier)
W międzyczasie gdy asekurowałem Kurka, Przecier z Jagódką rozpalili grilla, który pełnił też funkcję koksownika, przy którym można było się ogrzać. Po chwili do naszego grona dołączyła ekipa znajomych z naszej lokalnej Pełcznicy, która również przyjechała do Finale na majówkę, a niedługo potem przyjechał również Bob. Miał tez dołączyć na rowerze Łukasz, ale nie zdołał on nas odnaleźć w tym gąszczu leśnych ścieżek.

A tu Kurek na tej samej drodze (fot. Przecier)
Po przejściu drogi przez nasz zespół, wstawiliśmy się w drogę Finale for Nepal (6a) poprowadzoną przez naszych znajomych, którzy pozostawili nam na niej do użyczenia ekspresy. Droga ta znajdowała się jakby po drugiej stronie groty. Na tej drodze dało się wyczuć już dużo lepsze chwyty, które choć może nie były tak ogromnymi klamami, to jednak nie kasowały aż tak palców. Niestety dwie drogi to był maks na co było nas stać i nie chodziło nawet tylko o zmęczenie, ale raczej o przenikliwe zimno, które nam doskwierało. Miałem ubrane na sobie wszystko, co wziąłem z Polski, a mimo to marzłem. Poza tym wspinanie sportowe w hardshellu to średnia przyjemność. Zapakowaliśmy manatki, zagasiliśmy grilla i ruszyliśmy w drogę powrotną, która, jak się potem okazało, okazała się dużo krótsza. Wszystko za sprawą pomylenia przez nas drogi w kierunku odwrotnym od auta pod skałe.

Finale for Nepal (6a) (fot. Przecier)
Po powrocie do Borgio pogoda niestety nie zachęcała do wyjść na plażę, dlatego wieczór spędzilismy na nocnych Polaków rozmowach w naszym wynajętym mieszkaniu.