Przyznam bez bicia, że kiedy zobaczyłem na stronie PTT Nowy Sącz, że mają w planie na ten rok Szumawę nie bardzo wiedziałem o co chodzi. Moje lekcje geografii chyba nigdy o to pasmo górskie nie zahaczyły. Ale znając dobre pomysły tej grupy można było być pełnym optymizmu. Oczywiście przewertowałem internet w poszukiwaniu informacji na ten temat i tak ostateczna decyzja zapadła – jadę.
Rok zleciał jak z bicza strzelił i ni z tego ni z owego znów siedziałem w autokarze, który wiódł członków i nieczłonków nowosądeckiego PTT w nieznane dla mnie dotąd rejony Republiki Czeskiej.
Ale początki były ciężkie. Przez poważny wypadek na obwodnicy Krakowa były drobne kłopoty aby autokar PTT dotarł do naszej 7-osobowej minigrupki „krakowskiej”. Ostatecznie jednak po 22 siedzieliśmy już na swoich miejscach w autobusie.
Od razu dostrzegam znajome twarze i mimo początkowych kłopotów szybko wraca dobry humor. Droga przed nami daleka, więc i zapasy na nią solidne. No cóż jedni zasypiają w autokarze tak po prostu, a inni muszą się jakoś wspomóc. Ja należę do tej drugiej grupy. Drogę kojarzymy coraz mniej i mniej aż wreszcie gdzieś zatracamy się w niebycie. Nadchodzi ranek dnia pierwszego. Otwieramy jedno oczko, drugie oczko. Co rusz komuś włącza się budzik w telefonie. Autokarowa klasyka przy nocnych przejazdach. Pora coś zjeść. Zaraz, zaraz, jedzenie jest takie męczące. Może jakieś piwko na dzień dobry. Tak to dobry pomysł. I w tym miłym turystycznym nastroju rześcy i wypoczęci docieramy do Czeskich Budziejowic. Wiele dobrego słyszałem o tym mieście i rzeczywiście jest ono bardzo urokliwe. Oczywiście wielkich ambicji na zwiedzenie go całego z samego rana nie mamy, ale ryneczek i okolice zaliczamy.




Potem, no cóż, trzeba by znaleźć jakieś miejsce, które działa na zasadzie utrzymania ruchu

. Nie zajmuje nam to zbyt wiele czasu. Kozel po raz pierwszy. Sielsko, swojsko i klimatycznie.

Można by tu zabawić znacznie dłużej, ale plan na ten dzień jest całkiem ambitny. Wsiadamy zatem do autokaru i ruszamy w góry, nieopodal Czeskiego Krumlowa. Kierowca wysadza nas na górskim parkingu, przebieramy się w mniej lub bardziej górskie łachy i w górę serca. Mamy jakieś 400 m przewyższenia do zrobienia, więc jak na górską grupę z PTT to śmiech na sali. Ale przypominam, że z Gruszowca na Ćwilin to też „tylko” 400 metrów, a jednak trochę boli.

Grupa mocno się rozczłonkowuje. My z Danielem założyliśmy sobie pewien cel, który zrealizowaliśmy. Zajęliśmy wszystkie miejsca na pudle, bo wyprzedził nas jeszcze Paweł, który szedł bezpośrednio pod wyciągiem. Na szczycie świetne drewniane schronisko z jeszcze zacniejszym zimnym lanym piwem.



Spożywamy, zajadamy, dyskutujemy, robimy fotki. To jest właśnie to. Nasza piątka decyduje się schodzić nieco okrężnym szlakiem do Czeskiego Krumlova. Jakaś tam sopliczka się jeszcze ostała, więc nastroje szampańskie. Poprawiają się wprost proporcjonalnie do pokonywanych metrów. Docieramy na miejsce o umówionej godzinie i przejeżdżamy autokarem w rejon centrum miasta (Czeski Krumlov). Chyba nikt z nas się nie spodziewał, że owo miasteczko tak nas zaskoczy. Przepiękne. Turystów z dalekiej Azji jest tu chyba więcej niż w Krakowie. Jak ktoś nie był w Czeskim Krumlowie to zdecydowanie warto. Nie trzeba koniecznie jechać do Hiszpanii czy do Francji by zobaczyć takie perełki architektury.











Zwiedzamy miasto, a kiedy dostajemy czas wolny to zorientowałem się, że portfel zostawiłem w autobusie. Wracam w pocie i znoju jakieś 20 minut, a tu autokar sobie gdzieś pojechał. Ani portfela, ani piwa, ani autokaru, a czasu tyle, że trzeba już wracać do centrum w miejsce zbiórki. Ale mój wysiłek nie poszedł na marne – namierzyłem kilka klimatycznych i niedrogich knajpek i tę tajemną wiedzę wykorzystaliśmy w ostatnim dniu naszego pobytu w Czechach

. A tymczasem jednak już trochę zmęczeni docieramy w miejsce zakwaterowania. Tutaj okazuje się, że będziemy spali w kilkuosobowych pokojach. Lekkie zdziwko, ale w zasadzie nam to nie przeszkadza – wszak jesteśmy grupą turystyczną.
Pierwszy wieczór, a tym bardziej noc minęła nader spokojnie. Dość powiedzieć, że prawie zasnęliśmy z Ryśkiem przy kolejnym kuflu kozela czy też budweisera – już nawet nie pamiętam. A patrząc o której ludzie ulotnili się do swoich pokoi to raczej na myśl przychodziła pielgrzymka kółka różańcowego a nie wyjazd z szacownym PTT. Położyłem się jako ostatni spać a była raptem 22:50.
Dzień IINazajutrz śniadanie o ósmej, czyli bardzo humanitarna godzina. Co więcej posiłek w plenerze. Tego jeszcze nie grali, choć jak byliśmy w Marmaroskich w Rumunii dwa lata temu to było nieco podobnie. Dojazd w góry miał być krótki, więc założyłem od razu górskie buty – jak się okazało niepotrzebnie, bo jechaliśmy koło godziny. Wreszcie po 10-tej dostojnym krokiem wtaczamy się na kolejny szlak. Idziemy zupełnie płaską leśną dróżką. Upał - jak na koniec kwietnia niemiłosierny. Wieści o schronisku na naszej trasie rozchodzą się błyskawicznie. To w tym momencie nasz cel numer 1. Osiągamy go dość szybko. Zajmujemy wszystkie wolne ławki i zamawiamy po zimnym piwie (dzięki Mariusz). Góry fajne, ale takie chwile w zacnym towarzystwie jeszcze lepsze. Ruszamy dalej, już tym razem mocniej w górę. Docieramy do granicy czesko-austriackiej. Kto żyw robi sobie pamiątkową fotkę. Nie jestem wyjątkiem.

Potem już góry pełną gębą z pięknymi widokami i ostrzejszymi podejściami.


Po drodze nawet napotkaliśmy kilka płatów śniegu, które wykorzystaliśmy jako naturalną lodówkę – z drobną pomocą reklamówki z biedronki

.

Niepostrzeżenie, bez większego wysiłku osiągamy szczyt Plechy (1378 m n.p.m), który znajduje się na granicy czesko – austriackiej. Szczyt zwieńczony jest metalowym krzyżem.



Na wierzchołku „planowany przypadek” czyli spotykamy się z Januszem i Bożenką, którzy dotarli w te rejony z nowosądeckim PTTK (dla odmiany). W tym momencie szczyt przeżywa prawdziwe oblężenie przez turystów z Nowego Sącza i okolic. Spotkanie uczciliśmy świeżo schłodzonym w naszym urządzeniu piwem.

Kolejnym naszym celem jest trójstyk granic. Poza czeską i austriacką również granica niemiecka. Ten odcinek szlaku obfituje w piękne i rozległe widoki.


Krajobraz trochę taki księżycowy. Cały czas jest gorąco i słonecznie. Przy słupku granicznym kolejna sesja zdjęciowa. Rzeczywiście ciekawe i oryginalne miejsce warte uwiecznienia.





Ponownie wracamy na szczyt Plechy. Obchodzimy go z drugiej strony i zaczynamy schodzić tym razem innym szlakiem.

Po drodze trochę śniegu i lodu oraz kamienny pomnik, który do tej pory nie wiem co symbolizuje. Kapitalnie stąd wygląda jezioro Plesne, do którego właśnie zmierzamy. Odrobinę mi to przypomina Mały Staw przy Samotni w Karkonoszach.



Znad jeziora jeszcze kilka kilometrów do autokaru.


Zamykamy pętelkę przy schronisku a tu zonk – zabrakło piwa. Ach te polskie grupy – wykańczające psychicznie rezydentów małych górskich zagranicznych schronisk. Kto zachomikował piwo w autokarze ten wygrał, reszta uzupełniła zapasy na stacji benzynowej, która też miała tego dnia chyba rekordowy utarg. Wieczorem można było świętować na całego… Poszliśmy do knajpki w centrum miejscowości i spokojnie wysączyliśmy po 2 piwa. Potem repasaże w naszej jadłodajni, ale trupów nie odnotowano.
Dzień IIIRozpoczynamy trzeci dzień naszego wyjazdu do Szumawy. Przy śniadaniu chłodno, wręcz zimno. Widać, że pogoda się zmienia. Ciągną jakieś dziwne piaskowe chmury, które ubarwiają wszystko co napotkają na swej drodze na żółto. Jakiś oddech Sahary – u nas też to przerabialiśmy. Dojazd miał być krótki, ale na wszelki wypadek założyłem klapki i tym razem na tym wygrałem, bo jechaliśmy ponad półtorej godziny. Wreszcie jesteśmy w Niemczech w Bawarii pod najwyższym szczytem Szumawy o nazwie Groser Arber, który mierzy 1 456 m n.p.m. - czyli powiedzmy taki nasz Śnieżnik. Patrzymy na dwie wielkie banie widoczne na szczycie i się uśmiechamy. Przecież my tam za chwilę wejdziemy

. Taki górki zjadamy na śniadanie.

Jak zwykle w takich przypadkach jest to jednak tylko złudzenie. Mamy do pokonania raptem 400 m w pionie, więc niby tyle co nic, ale… o Ćwilinie (nie po raz pierwszy zresztą) już wspominałem. Ruszamy żwawo w gorę. Takie podejścia mają w sobie też coś pozytywnego – szybkie łapanie wysokości i rozszerzające się niemal z każdym krokiem widoki.


Na szczyt docieramy w jakieś 45 minut i dopiero tutaj okazuje się, że to coś więcej niż dwie wielkie białe banie. Wierzchołek jest praktycznie płaski, ale występuje na nim coś co przypomina takie mini skalne miasto. Jest kilka skalistych kumulacji na które można się wdrapać. Najpierw wchodzimy na tzw. „Głowę Wagnera”.






Potem na drugi skalisty miniszczyt…



A kończymy ostatecznie na głównym wierzchołku z krzyżem. Tam też obalamy wiśniówkę Soplicy, którą Mariusz tu wtargał i jakimś cudem do tej pory zachował. Nie ma to jak wypicie polskiej wódki na niemieckiej ziemi

.




Ostatecznie lądujemy w schronisku pod szczytem, na krótkiej posiadówce. Wychodzimy prawie na końcu, ale obieramy szybko odpowiedni azymut i przy autokarze ku zdiwieniu niektórych meldujemy się w dobrym czasie.


I tak oto poskromiliśmy potwora

.
Okazało się, że wieczorem w „naszej” miejscowości był festyn z paleniem czarownic na stosie. Długo się nie zastanawialiśmy i dziarsko ruszyliśmy na imprezę.

A tam było wszystko: czarownice, płonący stos i piwo, którego ceny (o zgrozo) rosły proporcjonalnie do godziny. Chyba Czesi nie docenili naszych mocnych głów.


Całkiem fajna imprezka, ale skończyliśmy oczywiście u nas w jadalni. Masakra jakaś bo brakło wódki i piwa, a nalewkę którą zostawił jeden z uczestników wzięliśmy za kompot i odnieśliśmy grzecznie do pokoju. Klimaty jak z Monty Pythona normalnie

.
Dzień IVI przyszedł dzień wyjazdu. Strasznie szybko to zleciało. Robię sobie na pożegnanie zdjęcie przy pensjonacie i ponownie udajemy się do Czeskiego Krumlova – tym razem obejrzeć zamek i królewskie ogrody.

Rzeczywiście ogrody robią wrażenie. Muszą tam chyba mieć cały tabun ogrodników na etacie.




Ale w końcu postanowiłem zrobić użytek z mojej tajemnej wiedzy, którą posiadłem dnia pierwszego i udajemy się we trójkę do kameralnych knajpek na obrzeżach miasta. Szybkie piwko, może nawet dwa i trzeba wracać do autokaru.

I to już naprawdę wszystko. Droga powrotna upływa w miłej i spokojnej atmosferze.

Wspólnymi siłami rozkminiamy Milionerów w wersji elektronicznej

. W środę do pracy, więc było bardzo grzecznie i przykładnie. I tak dobiegł końca mój kolejny wyjazd z nowosądeckim PTT. Wyjazd jak zawsze udany w towarzystwie świetnych ludzi, z którymi nie sposób się nudzić. A same góry na pewno warte zobaczenia. Do niedawna sądziłem, że Czechy są jednowymiarowe jeśli chodzi o góry. Nic bardziej mylnego. Jest tutaj mnóstwo ciekawych miejsc wartych odwiedzenia. Rok temu był kapitalny Czeski Raj, za rok być może będzie Czeska Szwajcaria. Dziękuję wszystkim za towarzystwo. Za kilka dni spotkamy się znowu na kolejnym wyjeździe – tym razem w rumuńskich Góry Apuseni. I na koniec jeszcze raz wszystkiego co najlepsze dla Bożenki, dla której był to debiutancki wyjazd z ta grupą, a pierwszego maja obchodziła okrągłe urodziny…
Z pozdrowieniami
Wojtek