Wszyscy zawsze piszą, że kapusty będą łoić na stare lata, albo z dzieciakiem, gdy się na świecie pojawi, a niektórzy to w ogóle kapust się "nie tykają". Tymczasem my ostatnio dość mocno utknęliśmy w kapustach. Nie urodziło nam się dziecko - żona nawet nie jest w ciąży (tak mi się wydaje). Stare lata też jeszcze nie nadeszły. Co się z nami dzieje, nie wiem. W Tatrach już cztery miesiące nie byłem - rekord pobity. Dawno wyczerpałem już zestaw wymówek pod tytułem:
- prognoza na ten weekend nie jest na wysokie góry, kochanie
- miałem ciężki tydzień
- tęsknię za rozległymi halami
- chciałbym po prostu w ten weekend zaszyć się w lesie
- ucieknijmy od tatrzańskiego tłoku
- w sumie to bardzo lubię smak kapusty...
A tu proszę - siódma wycieczka z rzędu w naszym wydaniu w kapuściany świat. W tym przypadku wszystkie wymówki pasują idealnie.
W sobotę z ostatnią chmurą mijaliśmy się w Żylinie, podczas podróży w Sulowskie Wierchy. Auto zostawiliśmy na prowizorycznym parkingu przed Vrchteplą i ruszyliśmy stromo pod górę ledwo widoczną ścieżyną z tego oto miejsca:
https://www.google.pl/maps/@49.1260182,18.5512943,3a,75y,342.02h,83.94t/data=!3m6!1e1!3m4!1s6Re2YNEGukm7wMYUtNbdAg!2e0!7i13312!8i6656?hl=plZe świecą można by szukać lepszej trasy od tej na najwyższy szczyt grzbietu Holazne - Havrania Skala. I pisze to całkiem poważnie. Po drodze mijaliśmy ciekawe formacje skalne (grzyby), skalny uskok na grani, który trzeba było obchodzić, a pod koniec podejścia przeciskaliśmy się przez wąskie skalne wrota między dwoma skałami. Po drodze kilka niezłych punktów widokowych na Maniny i Bosmany.





Szczyt nieco zarośnięty, ale również z szerokim widokiem na zachód i nieco ograniczonym na wschód. Tam też dotarła z nami para browarów. Później w plecakach kilka kolejnych par jeszcze się znalazło. Polazłem jeszcze na drugi wierzchołek Havraniej Skaly (835 npm), ale nic tam ciekawego nie było.

Kolejne piwne pary pękły poniżej szczytu, w odkrytym miejscu, nad urwiskiem. Tam doczekaliśmy zachodu, który był wybitnie nijaki. Zejście stromą ścieżką na parking przysporzyło nam sporo radości. Po ciemku rozbiłem namiot - chociaż to za duże słowa, bo mamy taki śmieszny namiot z decathlonu, który sam się rozkłada w pięć sekund. Akurat wracał na kolację pasterz z owcami i jedna z nich próbowała pożreć pokrowiec na namiot, a żona widziała, jak inna gryzła lusterko z naszego samochodu...




Rano pomknęliśmy samochodem z nadgryzionym lusterkiem w Białe Karpaty i wąską asfaltową droga podjechaliśmy na parking w Lazach pod wieżą widokową na Tlstej Horze.
Po trzydziestu minutach byliśmy już na wieży, która mierzy sobie ponad dwadzieścia jeden metrów i kosztowała potężne pieniądze. Wieża widoczna jest z daleka w całym regionie i oferuje widok na kilka pasm górskich; na górze są panoramiczne zdjęcia z opisami. Po drodze na najwyższe piętro rozbudziliśmy parę Słowaków, którzy dopiero co wypełzali ze śpiworów.



Po krótkim popasie pod wieżą ruszyliśmy na południe ścieżką edukacyjną znakowaną na zielono, której oznaczenie było tragiczne, a kiedy ona się skończyła sami nie wiemy. Dalej, bez szlaku już, dotarliśmy na Przełęcz Keblie. Niebieski szlak poprowadził nas w dół, przez sady ze śliwkami, jabłkami i gruszkami do Hornej Breznicy. Następnie niebieski szlak poprowadził nas w górę, na Skalikovą z nadajnikiem telewizyjnym i tyle go widzieliśmy, bo dalej poszliśmy bez znaków przez Lednickie Skałki. W dół, rzecz jasna, do Lednicy.



W Lednicy chcieliśmy zjeść zmarzlinkę, ale lodziarni nie było, ani nawet otwartego sklepu. Za to jest knajpa pod zamkiem, Sprockecie. Straszliwie ukryta, ale jest - po osobnikach siedzących przed nią doszliśmy do wniosku, że nie warto w niej mordy moczyć.
Ruiny zamku nie udostępnione są do zwiedzania - posłusznie więc usiedliśmy pod informacyjną tablicą na kilka minut i zeszliśmy z powrotem do Lednicy. Tam namierzyliśmy zielony szlak, który podobnie, jak wcześniej niebieski, poprowadził nas do góry. Trochę za wysoko, bo jakieś czterysta metrów wyżej, aż pod szczyt Zrnovej. Podejście było wyjątkowo epickie - zarośnięte do granic możliwości, szlakowe znaki poukrywane w krzakach, kąsały końskie muchy niczym pyton z Mazowsza, żar z nieba lał się niczym na plaży w Chorwacji. Albo na lazurowym wybrzeżu we Francji. Albo w Afryce.




Tam dotarło do mnie, że na pierwszą połowę finału mundialu już nie dotrę. Na szczęście zielony szlak się zlitował i zaoferował nam dla odmiany zejście w dół do wsi Zubak. Z Zubaka znowu pod górę - na Jazero (607 npm). Z Jazera, początkowo grzbietem, a następnie usraną ścieżką edukacyjną (kto ją wyznakował niech się ujawni i pisze na priva - mam dla niego kilka gorzkich słów) z różnymi problemami powróciliśmy na parking. Ledwo co, bo udar słoneczny był już chyba dla nas przewidziany za następnym zakrętem.







Na drugą połowę finału zdążyłem co do minuty. Wygrali lepsi, którym kibicowałem. Na kolację był chleb z serem, szynką i z ...