1.11.2018
Dzień Wszystkich Świętych przywitał nas piękną pogodą, którą chcieliśmy w końcu wykorzystać na zaznajomienie się z tutejszą skałą. Dlatego też podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna trzyosobowa udała się w rejon Frontales w El Chorro na wspin, podczas gdy reszta, sześć osób, udała się na via ferratę El Chorro.

Dzielimy się na grupy i idziemy na ferratę i na wspin (fot. Lukasz K.)
Wspomniana via ferrata to dość świeży temat. Została ona bowiem oddana do użytku dopiero w maju zeszłego roku. Jest ona dość urozmaicona, bo prowadzi początkowo ostro pod górę po klamrach, skąd po krótkim wypłaszczeniu prowadzi do 30-metrowej tyrolki. Po jej pokonaniu mamy przed sobą jeszcze krótkie podejście, mostek, a za chwilę również i drugi mostek. Następnie schodzimy już wydeptaną ścieżką do miejsca nieopodal kościółka i wiaduktu – charakterystycznych punktów w El Chorro. Wycena ferraty to K3, czyli średnio-trudno. Andaluzyjski system wycen opiera się na skali od K1 do K6, gdzie im wyższy numer, tym trudniejsza ferrata. K1 odpowiada alpejskiemu A, podczas gdy K6 to alpejskie F. Czas potrzebny na przejście ferraty to około 2h30m, a czas potrzebny na zejście to kolejne pół godziny. Czasu podejścia się w zasadzie nie liczy, bo startuje się niemal z parkingu.

Początek ferraty (fot. Lukasz K.)

I widok na początek ferraty ale patrząc do góry

(fot. Lukasz K.)
Początek prowadzi faktycznie ostro pod górę z krótkim fragmentem w mini przewieszeniu, skąd potem również w górę, ale mniej stromym terenm dotarliśmy do tyrolki. Przejazd nią to dla większości ekipy było zupełne nowum, a tyrolka zaś pokazała nam różnice w sprawności bloczków. Dwóm z sześciu osób bowiem nie udało się dojechać tyrolką do końca i musieli na rękach dotrzeć do końca liny. Po przejściu tyrolki wyszliśmy ostro pod górę, gdzie czekał nas pierwszy z mostków. Zabawa była jednak dopiero na drugim, ponieważ był on rozwieszony między dwoma turniami, pomiędzy którymi był okropny przeciąg. Cały czas z góry mieliśmy widok na sztuczne jeziorko Tajo de la Encantada oraz zbudowaną na nim elektrownię szczytowo-pompową. Po przejściu drugiego mostka już łatwym terenem nabraliśmy jeszcze nieco wysokości, a po dotarciu na przełęcz rozpoczęliśmy zejście wygodną ścieżką w kierunku kościółka.

Szykuję się do zjazdu tyrolką (fot. Lukasz K.)

Krzysiek na pierwszym mostku (fot. Lukasz K.)

Na drugim mostku (fot. Lukasz K.)
Po zejściu z ferraty skontaktowaliśmy się z resztą ekipy i okazało się, że sektor, w którym się oni wspinają jest bardzo niedaleko, więc szybko do nich dotarliśmy. Tam wstawiłem się w swoją pierwszą drogę Luna (hiszp. Księżyc, 6a), ale zmęczenie po ferracie nie pozwoliło mi jej urobić. Zresztą nikomu ta droga jeszcze tego dnia nie weszła i koniec końców w trójkę razem z Bobem i Kurkiem ugraliśmy w sumie 12 wpinek. Pierwsze cztery założył Kurek, ale zjechał z powodu bólu w opuchniętych stopach. Drugi poszedłem ja, ale zmęczenie po ferracie pozwoliło mi dołożyć tylko trzy eksy. Ostatni poszedł Bob i dołożył kolejne cztery, ale nie dał rady skończyć. Zabrakło jednej wpiny i dojścia do stanowiska. Tak właśnie wygląda u nas praca zespołowa

Widok na okolicę po zejściu z ferraty

Wiadukt (kolejowy?) w El Chorro
W międzyczasie inni popróbowali sobie co nieco na łatwiejszej drodze Vas pisando huevos (hisz. zbliżasz się do jajka, IV). Po chwili zaś słońce schowało się za grzbiet i zrobiło się chłodno, co oznaczało konieczność zawijania się z powrotem.

W oddali widziana ścieżka El Camino del Rey (fot. Lukasz K.)
Choć pogoda tego dnia była dobra, po zachodzie słońca zrobiło się natychmiast bardzo zimno, więc nie było opcji, aby wieczór spędzić na tarasie przy grillu.
2.11.2018
Następnego dnia znów prognozy się sprawdziły i na niebie od samego rana była prawdziwa lampa. Tego dnia część ekipy wybrała się na wycieczkę w rejon Malagi na tamtejsze ferraty, podczas gdy większa, siedmioosobowa grupa udała się na wspin w rejon miejscowości Valle de Abdalajis, położonej 10km od El Chorro. Podróż do Valle de Abdalajis dostarczyła nam sporo emocji, ponieważ droga prowadziła przez częściowo zniszczone i zalane fragmenty dróg, gdzie niejednokrotnie trzeba było autem pokonywać wartkie nurty powstałych potoków. Po dotarciu na miejsce i zrobieniu szybkich zakupów udaliśmy się pod skałę w rejonie Las Fisuras (hiszp. Szczeliny) i naszym oczom ukazała się zupełnie niespotykana, jak na wapienne standardy ogromna połoga płyta poprzecinana mniej lub bardziej głębokimi rysami. Formacja bardziej przypominała te znane z granitowych Rudaw, niż typowe dla wspinania w wapieniu przewieszki, klamy czy dziurki.

Podejście pod Las Fisuras (fot. Lukasz K).
Zaczęliśmy się wspinać w trzech zespołach. Kurek z Przecierem wybrali linię Fisura devoradora (hiszp. Pożerająca rysa, IV+), ja z Bobem wstawiliśmy się w Artelo martelo (V), zaś Łukasz z Pawłem walczyli na Mas limpia imposible (hiszp. Najczystsza niemożliwość, IV+), które w przewodniku widnieje jako droga tradowa, ale znaleźliśmy na niej obicie, powstałe pewnie później niż rok powstania przewodnika, którym się posługiwaliśmy (Javier Romero Rubiols, El Chorro, edycja 16, 2013). Kurek znów przegrał walkę z opuchniętymi stopami i ugrał na swojej drodze prowadzącej kominem ledwie pięć czy sześć ekspresów. Ja wcale nie spisałem się lepiej i zszedłem po trzech wpinkach, docierając do miejsca, gdzie kompletnie nie miałem pomysłu, co należy zrobić, nie wchodząc jeszcze nawet w rysę, którą potem droga prowadzi. Chłopaki po prawej stronie radzili sobie lepiej z tamtejszymi krótkimi drogami i po krótkim czasie oprócz wspomnianej Mas limpia imposible, padły też Poderio vertical (hiszp. Pionowa moc, V) oraz El asesino (hiszp. Zabójca, IV).

Bob na La babaresa (fot. Paweł L.)
Tymczasem my powymienialiśmy się trochę na lewej stronie skały. Po chwili zmienił mnie Bob na Artelo martelo, ale skończył tak samo jak ja. Dopiero w trzeciej próbie droga poddała się Kurkowi, który znalazł na nią patent. Zostawił na niej wędkę, na której udało się urobić tę drogę zarówno mi jak i Bobowi. Potem zaś przenieśliśmy się na sąsiednią drogę La babaresa (V+), którą Kurek urobił za drugą próbą. Potem Bob poszedł tam na wędkę i po chwili również i ja się tam wstawiłem. Droga okazała się bardzo ciekawa. Prowadziła bowiem początkowo połogiem z wąskimi rysami i małymi krawądkami. Mniej więcej w połowie wysokości docierało się do dużej i głębokiej dziupli, gdzie można było odpocząć, a potem wykorzystując wąską rysę systemem odciągów trzeba było pokonać trzy ostatnie, najbardziej psychiczne przeloty. Odrobina techniki plus mocna głowa okazały się kluczowe na tej drodze. Bob z dołem pokonał ją za drugą próbą, mi zaś udało się za pierwszym podejściem. Jak się potem okazało, miał to być mój największy sukces podczas pobytu w El Chorro. Wspólnie jednak uznaliśmy, że zarówno wycena Artelo martelo, jak i La babaresy była w naszym odczuciu nieco zaniżona i spokojnie obu tym drogom można by dołożyć po plusiku. La babaresa zaś była dla mnie znacznie trudniejsza niż moje życiówki z Frankenjury wyceniane na 6+.

Wojtek na Poderio vertical (fot. Paweł L.)
Potem przeniosłem się jeszcze na niedokończoną pierwszą drogę Kurka, Fisura devoradora, którą w międzyczasie zdążył skończyć Łukasz oraz Przecier. Wspinanie w kominie było dla mnie zupełnie nowym doświadczeniem i muszę przyznać, że nawet mi się to spodobało. Na koniec zaś jeszcze zrobiłem El asesino i to był mój fajrant na ten dzień. Niedługo też pozostali pokończyli swoje projekty, a że zrobiła się na zegarze godzina 16 i słońce zaszło za chmury, zrobiło się chłodniej, więc trzeba było się zawijać.

Panoramka spod skały (fot. Lukasz K.)

W oddali Kurek widziany na jednej z dróg (fot. Lukasz K.)