Rok bez wyjazdu do Rumunii byłby dla nas rokiem straconym, tak więc z radością przyjąłem informacje, że w Południowych Karpatach na początku listopada ma zagościć piękna pogoda. Zabukowaliśmy apartament w Hategu i w piątek, po pracy pokonaliśmy ten tysiąc dzielących nas kilometrów. Około północy zatrzymaliśmy się za miastem Caransebes przy drodze prowadzącej do kompleksu narciarskiego Muntele Mic. Rano podjechaliśmy dość gładkim asfaltem na parking pod Muntele Mic na wysokości 1200 m npm.
Zaletą listopadowych wypadów w Góry Rumunii niewątpliwie jest fakt, że na halach nie ma już pasterzy z owcami, a także pilnujących je psów. No, ale kilka zakrętów wyżej usłyszeliśmy charakterystyczne dzwonienie, a później ujadanie psów. Jeden nawet wybiegł nam na spotkanie. Jako, że żona panicznie się boi psów pasterskich, musieliśmy ominąć stado owiec łukiem poniżej szlaku. Zalesionym grzbietem dotarliśmy na łąki Cuntu, gdzie przywitał nas lekki opadzik. Nie było go wprawdzie w żadnej prognozie, ale większych szkód nie poczynił

.




Dalsza droga na Vf Tarcu prowadziła głównie wygodnie szutrówką, czasem przecinkami po trawkach. Na szczycie stacja meteo i piękny widok na pobliskie Góry Godeanu, których odcień traw w słońcu mienił się w złocistym kolorze.








Pomimo sporego wiatru na szczycie wytrzymaliśmy dość długo i postanowiliśmy schodzić tą samą drogą. Z powodu mojego niedoinformowania myśleliśmy, że weszliśmy na najwyższy szczyt pasma. Niestety już w kraju, po przejrzeniu map, okazało się, że najwyższy jest Caleanu. Szkoda, że nie weszliśmy na niego na tym urlopie, bo nasze kolejne wycieczki spięły by się w ciekawy projekt.
W drodze powrotnej minęliśmy kilkaset osób – wszyscy z uśmiechami na twarzach maszerowali na szczyt. Pół godziny drogi od parkingu jest rozległa polana z widokiem na masyw Tarcu, gdzie również odpoczywało kilkadziesiąt osób. Miejsce to spełniało chyba tą samą funkcję co u nas Rusinowa Polana. Sądząc po rejestracjach samochodów na parkingu (głównie z Timisoary), trasa ta jest dość popularna wśród okolicznych mieszczuchów. A góry Tarcu są dla nich najłatwiej dostępne, co w prosty sposób tłumaczy ów tłok na szlaku.



Narobiliśmy sobie apetytu wycieczką w Góry Tarcu i drugiego dnia postanowiliśmy postawić na coś wyjątkowego. Najwyższy szczyt Parangu? Czemu nie. Tym bardziej, że prognozy wieściły pierwszy dzień wielodniowej stabilnej aury.
Jeszcze przed wschodem zaparkowaliśmy samochód w Cotul Jietului w dolinie Jiet i za znakami czerwonego kółka rozpoczęliśmy podejście Doliną Rosiile. Najpierw szlak długo prowadzi zdrowym karpackim lasem aż pod schronisko Agatat, które umieszczone jest na skale. A co.

Wyżej w otwartym terenie szlak zahacza o cztery jeziorka: Zanoaga Stanei, Lung, Rosiile i Mandra. Nie ma więc czasu na nudę. Przełęcz Saua Gruiul przywitała nas dość mocnym wiatrem od południa i pozostał nam końcowy odcinek z dwustumetrowym podejściem na wierzchołek Parangul Mare (2519 npm).





Na szczycie odnieśliśmy wrażenie, że stoimy pośrodku całego górskiego rejonu Karpat Południowych. Dzięki doskonałej widoczności Fogarasze widzieliśmy, jak na dłoni; bardzo wyraźnie jawiły się na wschodzie Góry Bucegi. Na południu upatrzyłem masyw Midżura na granicy serbsko-bułgarskiej. O grupie Retezatu nawet nie wspominam. Wiatr jakby ucichł – na szczycie byliśmy chyba tylko my tego dnia. Jak na niedzielę frekwencja więc niezbyt dopisująca.



Retezat
na pierwszym planie Góry Valcan

Przemieściliśmy się dalej grzbietem przez Vf Gemanarea i Vf Slivei, z którego do doliny sprowadziła nas pasterska ścieżka, sadząca zakosy od jednego krańca doliny do drugiego.




Dolina RosiileDolina Rosiile swoją długością trochę przypomina tatrzańską Dolinę Białej Wody. Idąc z powrotem więc zaklinałem, że następnego dnia musimy urobić coś krótszego (a już na pewno nie Peleagę w Retezacie), bo w trakcie urlopu nam nogi odpadną. Żona tylko się śmiała po cichu.
Wieczorem, po kilku Silvach (7 procent) i Argusach (ten sam woltaż) za kolejny cel wybraliśmy Peleagę. Argument, który zaważył? Ma być huraganowy wiatr, a na tej trasie jest mało grani

.
Rankiem, gdy parkowałem samochód na Poiana Carnic i obserwowałem wierzchołki Retezatu oddalone o jakieś piętnaście kilometrów miałem mieszane uczucia, co do decyzji podjętej dzień wcześniej.
Po półgodzinnym marszu asfaltem dotarliśmy do rozstaju szlaków, gdzie wybraliśmy szlak niebieskiego trójkąta w kierunku Cabana Gentiana. Po drodze minęliśmy piękny wodospad Maria Magdalena. Później wybraliśmy szlak żółtego trójkąta, który poprowadził nas doliną Rea na przełęcz Saua Peleaga. Na każdym metrze naszej trasy czuliśmy się, jak w parku narodowym z prawdziwego zdarzenia. Piętro lasu wywarło na nas największe wrażenie – taka Pyszniańska do kwadratu.
Po drodze minęliśmy znowu kilka mniejszych stawów. W dolinie z wiatrem jeszcze było spokojnie, ale kosówka, którą widzieliśmy na graniach robiła meksykańską falę, co nie wróżyło zbyt dobrze. Byliśmy więc przygotowani na najgorsze przed wejściem na Przełęcz Peleaga, gdzie przywitał nas niesłabnący, porywisty, południowy wiatr.
cascada Maria Magdalena




Wiatr, wiatrem, ale pozostało nam już tylko dwieście metrów podejścia na najwyższy szczyt Retezatu. Na szczycie trochę nam zeszło, bo widoki były jedyne w swoim rodzaju. Peleaga znajduje się w centralnym punkcie całego pasma dzięki czemu panorama z niej jest kompletna.







Żeby nie schodzić tą samą drogą trzeba było jednak trochę grani urobić. I tak też weszliśmy jeszcze na Vf Custura Bucurei i zeszliśmy na Przełęcz Bucurei i dalej doliną Pietrele. Po drodze przyczepił się do nas piesek, który towarzyszył nam aż na parking. Na trasie minęliśmy jednego rumuńskiego turystę, który chyba zamierzał spać na Bucurze.





Lacul Pietrele
We wtorek obudziłem się po siódmej rano i na spokojnie sprawdziłem prognozy na komórce. Nagle okazało się, że na drugi dzień ma być jakieś małe załamanie pogody w rejonie Uricani I Gór Wylkańskich, czyli tam, gdzie mieliśmy się wybierać. Trzeba było więc jutrzejsze plany przesunąć o dzień wcześniej. Żona uparła się żeby iść na Osleę, więc po dość irytującej podróży przez górnicze miasta Vulcan, Lupeni i Uricani, ciągnąc się za poruszającymi się jak woły w swoich pandach i daciach lokalnymi emerytami w końcu dojechaliśmy na miejsce. W sumie nie bardzo byliśmy pewni czy to jest to miejsce o które nam chodzi. Ot dróżka do doliny, jak każda inna. Po czasie okazało się jednak, że trafiliśmy idealnie do wylotu Doliny Ursu. Trochę mnie męczyła nazwa doliny, która nieodparcie kojarzyła się z niedźwiedziami. Co ciekawe jedynym śmieciem, który znaleźliśmy po drodze, była puszka po piwie Ursus. To utwierdziło nas, że jesteśmy we właściwym miejscu

.
Najpierw szliśmy wzdłuż potoku, zgodnie z prowizoryczną mapą w telefonie, a następnie zgodnie ze ścieżką zaczęliśmy się wspinać na garb po jego orograficznie prawej stronie. I tak doszliśmy do rozdroża. Wybraliśmy lepszą prawą odnogę, której bieg po kilkudziesięciu metrach zakończył się w gęstym młodniku. Wróciliśmy więc na rozdroże i wbiliśmy się w lewy wariant. Lewy wariant był idealny być może dla lisa bądź innej kuny, ale ja z moim wzrostem przemieszczałem się nim na nisko ugiętych nogach, rękami odchylając gałęzie. Szliśmy tak przez jakieś dwadzieścia minut, nie zniechęcając się, bo nasz kierunek był odpowiedni.
W końcu doszliśmy na pastwiska i otwarły się piękne widoki na Godeanu. Jak się okazało trafiliśmy idealnie na pierwsze trawiaste ramię (patrząc od północy), czyli dokładnie to o które nam chodziło.
Stromo i mozolnie podeszliśmy na grzbiet masywu Oslei, gdzie przywitał nas chłodny wiatr i dość gęsto znaczony, graniowy szlak czerwonego paska. Nie było tylko ścieżki

.






Na grani nie spieszyło nam się specjalnie – jej przejście do ostatniej kulminacji zabrało nam jakieś dwie godziny. Z wieloma przerwami na podziwianie widoków w miejscach, które były osłonięte od wiatru.
Sama Oslea jest najwyższym szczytem gór Valcan i stanowi doskonały punkt widokowy na masywy Parangu, Retezatu, no i oczywiście pobliskich gór Godeanu, które rozciągają się przed nią niczym wachlarz. Grzbiet Oslei musi prezentować się pięknie o każdej porze roku, skoro smutnym listopadem wygląda tak zjawiskowo i mieni się w złotym odcieniu. Rejon jest często odwiedzany również zimą, gdy na grani tworzą się fantazyjne nawisy. My akurat na trasie nie spotkaliśmy nikogo.










Z ostatniego wzniesienia następuje bardzo strome zejście na halę, która troszkę kojarzy się z Kralovą Studnią w Wielkiej Fatrze, a następnie szlak sprowadza przez otwarte pastwiska do szutrowej drogi w Dolinie Jiu.


W dniu odpoczynkowym podziwialiśmy wodospad Lolaia w Retezacie, a także zdobyliśmy łąkowy dzyndzel nad Hategiem, z którego szybko przegoniły nas podmuchy porywistego wiatru. W tym dniu powstał również szatański plan wejścia na najwyższy szczyt Gór Godeanu, czyli Vf Gugu. Uznaliśmy, że skoro włazimy na najwyższe szczyty okolicznych pasm, to głupio by było nie zdobyć i tego.

Cascada LolaiaNiezbyt budujący był fakt, że nie wiedzieliśmy jak długa będzie nasza trasa i ile metrów przewyższenia trzeba będzie pokonać. Wszyscy Rumuni, którzy przechodzili ją i pisali o tym na necie, szli dwa dni, więc nasz pomysł był dość ryzykowny.
Atak z motyką na słońce rozpoczął się godzinę przed wschodem przy pogrążonym w egipskich ciemnościach zbiorniku Gura Apei. Wymyśliliśmy sobie ramy czasowe na odcinki, które mamy pokonać i po godzinie marszu wzdłuż zbiornika uznałem, że nie ma sensu iść dalej i trzeba przeprawić się na drugą stronę doliny. W tym miejscu płynęła już tylko w miarę płytka rzeka, którą postanowiliśmy przejść w bród. Woda sięgnęła ponad kolana i zmoczyła podciągnięte gacie, ale przejście się powiodło. Kontynuowaliśmy więc nasz marsz po drugiej stronie zbiornika.
I tak dotarliśmy do ścieżki, którą uznaliśmy za właściwą, a która miała nas zaprowadzić na pastwiska Borascu. Oczywiście ścieżka miała dwie odnogi. Nie wiem dlaczego, ale wybraliśmy tą prawą. Po kilkunastu metrach usłyszeliśmy przeraźliwy ryk z krzaków. Stanęliśmy, jak wryci – co robić? Dla mnie było to wycie dinozaura, ale żona z przekonaniem stwierdziła, że to musi być niedźwiedź. Staliśmy tak kilka chwil w konsternacji do momentu aż ryk się powtórzył. Dobra, wracamy do lewej odnogi – oświadczyłem żonie, co przyjęła z wielką aprobatą. W ten oto sposób niedźwiedź zaprowadził nas na właściwą drogę

.
Wygodna, pasterska ścieżka omijająca sprytnie wszystkie powalone drzewa, oznakowana w pomarańczowe kropki zaprowadziła nas wprost na pastwiska. Na pastwiskach zastaliśmy dwa stare groby pasterzy i porozwalane szałasy. Wzdłuż ogromnej kaldery Borascu podeszliśmy na płaski szczyt Borascu Mare, bardziej obły niż Ploska w WF czy Pilsko w Beskidach. Tam też zobaczyliśmy, co nas czeka i widok nie był zbyt optymistyczny. Raczej zatrważający. Szczyt Gugu majaczył gdzieś w oddali, a dzielił nas od niego wielokilometrowy odcinek grani pokręconego na różne sposoby grzbietu gór Godeanu. Najgorsze było to, że nie mogliśmy dostrzec schroniska Refugiul Gugu, które miało się znajdować pod szczytem i nie wiedzieliśmy w którą dolinę mamy uderzyć, żeby do owego schroniska później zejść. Było to o tyle istotne, że ze schronu do naszego zbiornika, z którego startowaliśmy, prowadził już szlak.



Borascu MareŻeby wejść na kolejny szczyt Vf Galbena, który znajdował się już w głównym grzbiecie Godeanu, musieliśmy pokonać dwa płytkie siodełka, a następnie jakieś trzysta metrów podejścia na wierzchołek.


w tle Parang
Na Galbenie aż usiedliśmy z wrażenia, bo widok był niesamowity. Na południu morze chmur po horyzont, które ocierało się o naszą grań kilkadziesiąt metrów niżej. Na zachodzie widok od Retezatu, przez Parang, aż po oddalone o wiele kilometrów Fogarasze. A przed nami magiczna grań Godeanu zakończona piramidalną sylwetką Gugu. Wpatrywaliśmy się w nią, jak zahipnotyzowani. Była opcja żeby iść w drugą stronę i zejść szlakiem do zbiornika, ale po stwierdzeniu żony „raz kozie śmierć” postanowiliśmy kontynuować nasz marsz zgodnie z planem.
Wzrokowo podzieliłem naszą trasę na trzy odcinki: pierwszy miał się kończyć w okolicach szczytu Micusa i przeznaczyliśmy na niego godzinę. Tyle samo czasu wyznaczyliśmy sobie na drugi etap, który miał zakończyć nasz marsz główną granią. Gugu leży w bocznej grani i na pokonanie tego odcinka ustaliliśmy czas półtoragodzinny. Dawałoby nam to trzy godziny dnia na odnalezienie ścieżki z Gugu do schroniska i powrót w okolicę zbiornika. Pobożne życzenia.




Na szczęście szlak sporo trawersował (chociaż na wszystkie ważniejsze wierzchołki po drodze i tak weszliśmy), a my parliśmy do przodu robiąc kroki wielkie jak szpagaty.
Najpiękniejszym miejscem na trasie była okolica Scarisoary ze stawem o tej samej nazwie. Tam też minęliśmy jedynych tego dnia turystów, którzy (takie miałem wrażenie) pozdrowili nas po hiszpańsku. Mieli na sobie normalną turystyczną odzież, ale jeden z nich trzymał w ręku wiertarkę, a drugi młotek. Nie wiem o co im chodziło, zresztą czasu na namyślanie nie mieliśmy zbyt wiele, bo czas nas gonił wyjątkowo.


przełęcz pod Scarisoarą


Przed szczytem Moraru żona zaczęła ode mnie odstawać na kilka minut, więc na nią poczekałem i łagodnie objaśniłem, że nasze obliczenia biorą w łeb i mamy spore opóźnienie. Krok jej się znowu wydłużył. Ostatni odcinek bocznej grani na Gugu okazał się faktycznie półtoragodzinny. Pokonywałem go wisząc już prawie na kijkach trekkingowych.


Góry Tarcu

Równo o trzeciej stanęliśmy na szczycie. Z godzinnym opóźnieniem, po prawie dziesięciu godzinach marszu. W końcu przyszedł czas by się czegoś napić i coś zjeść. Na szczycie jest tabliczka z napisem, ale, co nie jest zbyt rozsądne, szlak na niego nie prowadzi. Z wierzchołka nie dostrzegliśmy budynku schroniska – byliśmy więc znowu skazani na improwizację.


Po niezbyt długim odpoczynku rozpoczęliśmy zejście w kierunku schroniska. Po dłuższym zastanowieniu pierwsze łagodne zbocze prowadzące do doliny Lapusnicu Mic olaliśmy, bo nie dostrzegliśmy żadnej sensownej perci. Zanim doszliśmy do następnego, które wyglądało z Borascu na najbardziej dogodne do zejścia, musieliśmy jeszcze pokonać kilkudziesięciometrowy odcinek w gęstej kosówce. Na szczęście po wielu tatrzańskich przeprawach mamy w tym już spore doświadczenie

.
I tak dotarliśmy na przełęcz z której wyraźna ścieżka kierowała do doliny, w pobliże pasterskich szałasów. W ich pobliżu odnalazło się nasze upragnione schronisko Gugu, pięknie wkomponowane w otoczenie, dzięki czemu nie mogliśmy go dostrzec z Borascu. Schron był otwarty i w pełni wyposażony.
Szlak czerwonego krzyża prowadził w górę do lasu, ale ewidentna dróżka waliła prosto w dół do doliny. Wybraliśmy ową dróżkę na zejście, bo nie chciało nam się podchodzić tych paru metrów… chyba mózg już nie pracował.
Ścieżka była wyznakowana różowym paskiem i była tak stroma, że aby z niej nie spaść trzeba się było w wielu miejscach zapierać kijkami

. Do doliny nas wprawdzie sprowadziła, tylko o wiele wcześniej niż się spodziewaliśmy.
Kolejną godzinę przedzieraliśmy się ową ścieżyną przez przeróżne chaszcze wzdłuż rzeki, a nawet czasem jej korytem, skacząc po oślizgłych kamieniach. Dodatkowy akcent do naszej trasy, tak jak byśmy mieli mało wrażeń tego dnia. Zaczęło się już ściemniać i sporo po zachodzie dotarliśmy do drogi i szlaku czerwonego krzyża przy zbiorniku. Fakt, że jesteśmy w terenie, w którym rano grasował i ryczał niedźwiedź, nie bardzo nam dodawał otuchy, ale trzeba było iść dalej. Na parking mieliśmy już tylko półtorej godziny. Znowu trzeba było boso przeprawić się przez lodowatą rzekę – cudem odnaleźliśmy w ciemnościach to miejsce. Żona odnalazła, bo ja to już szedłem przed siebie jak tuman nie myślący o niczym. Na parkingu ostatnie spojrzenie w gwieździste niebo i w kierunku zbiornika. Ulga, a zarazem wielka satysfakcja, że udało nam się przejść tą trasę. Moment nie do zapomnienia.


Na drugi dzień oczywiście nogi były sztywne. Ale taryfy ulgowej plan nie zakładał, tym bardziej, że prognoza znowu była fantastyczna. W dwie godziny pokonaliśmy odcinek drogi z Hategu na przełęcz Gropa Seaca, która oddziela góry Sureanu od Parangu. Przełęcz jest położona bardzo wysoko, bo na wysokości 1598 metrów npm, co oczywiście bardzo nam przypasowało tego dnia

.
Z przełęczy ruszyliśmy za znakami niebieskiego paska na południe, w Parang. Pierwsze trzysta metrów podejścia zapowiadało jakąś gehennę, ale później na łąkach szlak zaczął się kłaść. I otwarły się widoki aż po Góry Bucegi.
Zdobyliśmy szczyt Ciobanu Mare (1944 npm), z którego widać już było niby zamkniętą Transalpinę, po której jednak swobodnie przemieszczały się osobówki

.

Ciobanu Mare
Lacul Huluzul
W pięknej scenerii wdrapaliśmy się na Vf Gauri, a następnie dotarliśmy na główną grań Parangu. Na szczycie Coasta lui Rusu (2300 npm) zakończyliśmy marsz. Szczyt znajduje się mniej więcej w środku pasma i oferuje ciekawą panoramę okolicznych wzniesień, a także nie tak odległych już Fogaraszy.






Fogarasze




Na parking wróciliśmy tą samą trasą, strawersowaliśmy jedynie Ciobanu Mare, bo nogi już miały trochę dosyć.




Jak widać wysokie góry w Rumunii potrafią być w listopadzie bardzo przyjazne. Nie ma problemu z psami pasterskimi, samotność w nich jest aż przenikliwie odczuwalna, dalekie widoki i złociste hale przykuwają wzrok. Trzeba tylko się wstrzelić

.