Na weekend przepowiadali bezchmurną, wyżową pogodę – nie można było tej okazji przepuścić. Mieliśmy jechać w Wielką Fatrę, ale wszystkie sensowne noclegi były już zamówione. Potem szukaliśmy w Tatrach Słowackich i w końcu znaleźliśmy w Kralovej Lehocie, skąd blisko jest na szlaki w Niżnych Tatrach.
Miało być ciepło, a ranek w Demianowskiej Dolinie przywitał nas solidnym mrozem. Ruszyliśmy żółtym szlakiem w głąb Doliny Zadniej Wody. Im byliśmy wyżej, tym mniej było śladów po butach. Na halach całkowicie zanikły i został tylko ledwo widoczny ślad narciarski. W górnych partiach doliny założyliśmy raki, bo zrobiło się stromo, a śnieg był mocno zbetonowany i nie chciało mi się kopać stopni. Na zimowym wariancie orientację ułatwiały powbijane paliki z odblaskowymi chorągiewkami.

Na Przełęczy Polana można było ściągnąć raki i rozejrzeć się dookoła. Widoczność nawet dopisała lecz o zobaczeniu Alp można było pomarzyć

. Gdybym chociaż Bieszczady dostrzegł – to już by było coś. Czyli jednak widoczność na minus. W Tatrach Wysokich unosił się jakiś ciemny opar, który skutecznie rozmazywał obraz.


Przez Krizske Sedlo przemieściliśmy się następnie na Kotliska. Na Kotliskach wybór: idziemy na Skalkę, albo na Chabenec. Żona: Chabenec, ja: Skalka. Zgadnijcie na czym stanęło. Chociaż w sumie i tak nie mieliśmy czekanów, które na odcinku pod Skalkę mogłyby być przydatne.





Za Kotliskami minęliśmy dwie Słowaczki w rakietach, które robiły chyba całą grań. Nie wspominał bym o tym, gdyby nie fakt, że na drugi dzień znowu je minęliśmy kilka kilometrów bardziej na wschód pod Kraliczką.

Ostatnie podejście na Chabenec jest dość mozolne, ale warte fatygi, bo ze szczytu otwiera się piękna panorama Tatr i widok w kierunku Wielkiej Fatry.





Sporo czasu zabawiliśmy na szczycie, przyglądnąłem się trochę mniej lub bardziej sensownym grzbietom i zboczom, którymi mamy zamiar się przemieszczać w przyszłości i w końcu przyszedł czas na powrót. Tą samą drogą oczywiście, bo innej opcji nie ma. Jednak idąc tym szlakiem w przeciwnym kierunku, odkrywa się go w pewnym sensie na nowo

.





Z Polany zeszliśmy w dół po własnych śladach – nikt (oprócz narciarzy) w międzyczasie się tym szlakiem nie przemieszczał.
W niedzielę, około ósmej, wystartowaliśmy żółtym szlakiem w Starobocańskiej Dolinie w kierunku Bocańskiej Przełęczy. W dolinie same ślady narciarskie – człapaliśmy więc powoli. Śnieg już nie był tak zmrożony, jak dzień wcześniej w Demianowskiej.
Naszym celem było Kumstove Sedlo, ale szlak najpierw wyprowadza na Bocianske, a później trawersuje z powrotem. W dolinie wpadliśmy więc na pomysł, że wejdziemy wprost na Kumstove Sedlo własnym wariantem. Namierzyliśmy szeroki żleb, który prowadził w linii prostej na przełęcz i zaczęliśmy nim podchodzić. Na początku szło się całkiem dobrze, bo śnieg był zbetonowany. Wyżej pojawiło się więcej świeżego, więc opuściliśmy żleb i kosówkowym zboczem wdrapaliśmy się na główną grań. Tam przywitała nas lampa – kurtka stała się już mniej przydatna, a kaleson na nogach zaczął nagle wydzielać przesadną ciepłotę. Nasz wzrok przykuła Rovna Hola, która w zastanym warunku byłaby spokojnie do „zrobienia”. Ruszyliśmy jednak w kierunku Kralicki. Po drodze minęliśmy dwie dziewczyny, które dzień wcześniej mijaliśmy pod Kotliskami. Nie wiem czy nas skojarzyły, ale my mieliśmy niezły ubaw.





W połowie podejścia na Kraliczkę dostrzegliśmy tłumy ludzi naparzających na Dziumbir i nasz zapał na zaplanowaną trasę trochę osłabł. A gdy żona rzuciła: „może to olejemy i pójdziemy na Rovną Holę”, zredukował się do zera. Najbardziej szkoda mi było założonego śladu w żlebie, który nie przysłuży się już pewnie nikomu więcej.
Postanowiliśmy zbiec stromym zboczem na Bocianske Sedlo, żeby nie robić koła wracając przez Kumstove. Na przełęczy odpoczywało trzech turystów w rakietach, a do nich dołączył narciarz, który podszedł z doliny. Pierwszy zbiegłem na przełęcz i w oczekiwaniu na żonę przysłuchiwałem się rozmowie narciarza z rakieciarzami. Był to raczej monolog sędziwego już narciarza, który w okrągłych zdaniach tłumaczył z czego składa się okolica i jakie szczyty nas otaczają. Mówił o kopalnianym pochodzeniu szlaków, o ich historii, przyszłości, o swojej przeszłości, działalności i planach. Rakieciarze wyglądali na zainteresowanych, albo przynajmniej stwarzali takie pozory. Po kilku minutach dotarła moja żona i opuściliśmy rozmowną gromadkę.
Bocianske SedloOprócz licznych śladów narciarskich na szlaku był też ślad obuwia, po którym szliśmy do góry bardzo widokowym zielonym szlakiem. Rakieciarze zaczęli schodzić do doliny, a narciarz ruszył naszym śladem. Po drodze na szczyt minęliśmy jeszcze trójkę polskich skiturowców, których narciarz również kilkanaście minut molestował swoimi wywodami.




Plateau szczytowe Rovnej Holi przywitało nas piękną i rozległą panoramą.
Kralova Hola



Na szczyt dotarł narciarz. Czułem, że jego słowotok tego dnia się jeszcze nie wyczerpał, więc po wymianie pozdrowień, wydobyłem aparat i ruszyłem w obchód po kopule szczytowej. Tak też wolnym słuchaczem jego wywodów została moja żona. Gdy po paru minutach przechodziłem obok nich dyskusja już trwała w najlepsze – narciarz akurat objaśniał mojej żonie, które to są Tatry Wysokie, a które Zachodnie. Pewnie zaczął swój wykład od tego, że Ziemia jest okrągła, a to żółte, co tak smaży na niebie to Słońce.
Wyczerpałem limit kadrów i wróciłem na szczyt. Żona w końcu narciarzowi coś odburknęła i zamknął się w sobie. Na mój widok jednak odzyskał rezon i zaczął mnie wypytywać, jak szliśmy i dokąd idziemy. Po mojej odpowiedzi, że schodzimy przez Chopec, zrobił surową minę i pouczył mnie, że nie ma tam szlaku. Ciekawe, bo sam zjechał do Vysnej Bocy prawie tą samą drogą.
Na koniec poinformował nas, że to on wyznakował szlak na Rovną Holę i co więcej, na własnych plecach wniósł drewniany słupek z tabliczką szczytową, który tam stoi do dzisiaj. Dodał do tego umęczoną minę i zaprezentował pochyloną sylwetkę niczym Jezus na drodze krzyżowej. Nasze miny oczywiście wyrażały głębokie współczucie

. W końcu odkleił foki i zjechał. Cały czas jednak się oglądał do tyłu, jak gdyby chciał asekurować nas wzrokiem.


A my zgodnie z planem zeszliśmy przez Chopec na parking. Śnieg zrobił się brejowaty, a słońce im niżej byliśmy, tym bardziej paliło nasze gęby. Pozostał nam już tylko powrót do Polski, czyli korki w Rużomberoku, korki w Węgierskiej Górce, omijanie korków w Pszczynie i wjazd w strefę wiecznego smogu, czyli uroki wyżu na wyżynach. Dodam jeszcze tylko, że aktualnie reprezentuje barwy Monako, bądź Indonezji, bo moja skóra jest czerwona od czoła do brody, a poniżej jest biel

.

