W Beskidzie Sądeckim jest sobie taka niby niepozorna górka o nazwie Koziarz. Poza koneserami górskich wypraw i miejscowymi mieszkańcami mało kto o niej wiedział, aż do czasu, kiedy pewna osoba była widziana na szczycie i wtedy wszystko się zmieniło. Moja ambicja też tu dała znać o sobie – a myśli typu „to ja tam jeszcze nie byłem…” nawiedzały mnie cyklicznie. Trzeba było w końcu coś z tym zrobić…
W sobotę większość domniemanych uczestników była niedospana, zatem ostateczny wybór padł na niedzielę. No ale jak to zrobić ? Skoki drużynowe w Insbrucku o 14:45, mecz Man UTD z Liverpoolem o 15, a finał Pucharu Ligi o 17:30. Prawdziwa kumulacja. A już wiem – to zrobimy sobie wschód słońca w górach

. Prognozy już nie były tak dobre jak na sobotę, ale przecież słońce wschodzi zawsze. Nawet jak go nie zobaczymy . Wstaję o 2:30, potrzebuję chwili aby się zorientować – co mnie do tego skłania. Tuż po 3-ej wyjeżdżam swoim bolidem i zabieram po drodze Elę i Monikę. Na obrzeżach Krakowa dochodzimy do wniosku, że korzystniej będzie jednak jechać 7-mio osobowym samochodem Daniela, więc przerzucamy szybko bety. O 4:55 jesteśmy już w Tylmanowej. Ciemno, zimno i do domu daleko – gwiazd na niebie nie widać wcale. Znajomi z Sącza dzwonią, że trochę się spóźnią. Głupia, ale i kusząca myśl zaświtała mi w głowie. Skoro już mamy chwilę czasu to może bym sobie wyskoczył pod krzyż na Kalwarii Tylmanowskiej. Entuzjazmu mój pomysł nie wzbudził, więc idę sam. Od razu ostro w górę po w dużej mierze kamienistym szlaku. Światło czołówki pomaga, ale i tak jest ciemno. Klimacik niesamowity. Wspinam się samotnie w leśnej głuszy. Biedny mój organizm – jeszcze się dobrze nie obudził, a ja mu zgotowałem taki rozruch. Wreszcie po kilkunastu minutach staję pod rozświetlonym krzyżem. Niesamowity klimat – tylko ja, ciemna noc, przejmująca cisza i ten krzyż. Wyciągam aparat by zrobić zdjęcia – komunikat „wymień baterie”. Niemożliwe – przecież w nocy ładowałem akumulatory… Została komórka. Zdjęcie zatem marne, ale zawsze coś.

Zaczynam zejście. Chwilę później telefon. Są już wszyscy. Zejście trudne – jest trochę śniegu, trochę lodu i naprawdę duża stromizna. Dla bezpieczeństwa doświetlam sobie drogę telefonem. Uff, udaje się jakoś bezpiecznie zejść. Wskakuję do samochodu. Jest ok. 5:20. Jedziemy do miejscowości Zarzecze – przysiółek Zawodzie. Wszystko było ok, aż do czasu, kiedy asfaltowa droga zrobiła się bardzo stroma. Przednie goła zaczęły mielić na zalodzonej nawierzchni i autko się zatrzymało. Zrobiło się nerwowo, ale ostatecznie Daniel parkuje tuż przy drodze. Zabezpieczamy samochód by samowolnie się nie oddalił i wreszcie wyruszamy w trasę. Jest 5:50. Chwilę nam zajęło wyszukanie żółtego szlaku, ale dość szybko ogarnęliśmy temat. Teraz już żwawo w górę by nie przegapić ewentualnego wschodu słońca.


Za przydrożną kapliczką wchodzimy na małą polankę widokową, ale słońce tego dnia postanowiło nam pokazać środkowy palec. Jest za to świetna przejrzystość powietrza i bardzo przyjemne widoki, a Daniel znajduje podkowę, co wróży rychły koniec problemów z samochodem. Wreszcie możemy się cieszyć górami i swoim towarzystwem. Symbolicznie nawet degustujemy rumuński specyfik, który Marzena była uprzejma zabrać na trasę. A droga jest bardzo fajna, mimo iż tu i ówdzie pojawiają się pojedyncze budynki.




Stąd już widać wieżę widokową na Koziarzu…

Pod koniec trzeba uważać, bo żółty szlak na Koziarza nagle odbija z wygodnej drogi. Przekonali się o tym niektórzy . Śniegu coraz więcej i wreszcie już moim oczom ukazuje się legendarna wieża widokowa.

Wyglądem przypomina te na Lubaniu czy Gorcu. Z wieży kapitalny dookolny widok, choć Tatry tego dnia postanowiły nam nie ukazywać swego oblicza. Trudno, musimy z tym jakoś żyć. Robimy trochę fotek i schodzimy na dół coś zjeść.






Pora zacząć ostateczne zejście. Najpierw na Jaworzynkę a potem zielonym szlakiem do Tylmanowej.

Po drodze super drewniana chałupinka z miejscem na ognisko – musimy kiedyś skorzystać.

Ostatni rzut oka na Koziarza i kapitalną maleńką rzeźbioną kapliczkę…


Zejście do Tylmanowej niezbyt przyjemne, bo sporo było lodu na szlaku, ale jakoś udało się bez raczków. Ostatecznie ok. godz. 11-tej jesteśmy już po akcji górskiej. Teraz trzeba bezpiecznie sprowadzić z góry samochód. Poszło nawet całkiem sprawnie i przed 12-ta siedzieliśmy już w knajpie w Zabrzeżu zajadając się ciepłymi daniami. Do domu dotarłem tuż przed 15-tą - czyli rzutem na taśmę.
Efekty – wschodu słońca nie zobaczyliśmy, obydwa mecze w połowie przespałem, skoków do tej pory nie obejrzałem (mam nagrane), ale z tego co słyszałem to nawet dobrze, ale i tak było super. To był bardzo miło spędzony czas w zacnym gronie i w pięknych okolicznościach przyrody.
Do następnego.