To miał być męski, dwudniowy wypad na narty. Pojechaliśmy w czwórkę a skończyłem sam na Kościelcu. Fakt, że w górach nie byłem od bardzo, bardzo dawna sprawił, że podświadomie spakowałem do plecaka karabińczyk

Po przyjeździe do Zakopanego i po uiszczeniu opłaty klimatycznej zaczelismy oddychać pełną piersią i sytuacja niestety potoczyła się coś jak w pewnym filmie z Vegas. Bardzo wczesnym rankiem, około dziewiątej, góry zaczęły wzywać. Trochę nieświadomy osłabienia, które miało nadejść zdecydowałem się podjąć ryzyko i mimo późnej godziny zapakowałem się w busa do Kuźnic. O 13:00 byłem dopiero w Murowańcu a w pół drogi na Karb zacząłem się naprawdę źle czuć. Z przełęczy chciałem zawrócić ale było już tak blisko, że pocisnąłem dalej.
Po drodze wszystko widziałem w czarno-białych kolorach:

Wszedłem na górę i zrobiłem kilka fotek:
swoich raków:
Zachodnich:

"Wróbla":
leppy'ego

że jak? cofnij:

szkoda, że nie miałem wtedy pojęcia, iż to jest nasz sympatyczny forumowy Kolega, gdyby nie było tak jasno od słońca to przyjrzałbym się może na panel aparatu i poznałbym, a tak dopiero obczaiłem fotkę w kwaterze

Po czym spojrzałem w stronę domu myśląc o pozostawionej z dziećmi wspaniałej małżonce:

Następnie zaciągnąłem na głowę kaptur, aby nikt w obawie o konającego turystę nie wezwał TOPRu. Leżałem tak z pół godzinki, podczas gdy wszyscy obecni goście opuścili wierzchołek a ze mną zaczęły się dziać dziwne rzeczy, o których nie warto pisać a po których poczułem się znacznie lepiej - taka choroba wysokościowa. Spakowałem plecak i ruszyłem na dół bo o dziewiętnastej umówiliśmy się na Miodowe w Watrze (bardzo mi ten napój smakuje).
W towarzystwie cieni wracałem do pozostawionych na dole kolegów.


Rzut okiem za siebie

Dziękuję za uwagę
