Na wyjeździe z Zakamennego zatrzymała nas policja. Po sprawdzeniu dokumentów i pouczeniu żebym trochę zwolnił policjant zapytał rutynowo, gdzie się wybieramy. Odpowiedziałem zaspany, że w góry, co raczej zgodziło się z jego przypuszczeniami po tym jak zlustrował wzrokiem nasze plecaki leżące na tylnych siedzeniach samochodu. Podczas dalszej drogi nie wiedziałem czy się gonić, czy zwalniać, bo na niebie wisiały ciężkie i niskie chmury. W okolicy przełęczy Prislop trochę się rozstąpiły i było już jasne, że jest to morze niskich chmur. W Wyżnim Kubinie mieliśmy więc zagwozdkę, w którą stronę iść i w końcu padło na Wielkiego Chocza, czyli odwrotnie niż początkowo planowaliśmy. Zażartowałem do żony, że chmury będą przechodzić przez szczyt akurat, gdy będziemy na wierzchołku i rzeczywiście później tak się stało.
Zielony szlak z Wyżniego Kubina jest początkowo dość słabo oznakowany i we mgle niełatwo było jego znaki odnaleźć. Wyżej wszystko jest już ok oprócz stromizny, która (jak na wszystkich znanych mi szlakach na Wielki Chocz), nie patyczkuje się z turystami. W górnych partiach pojawił się świeży śnieg na ziemi i drzewach, który zwiastował raczej pojawienie się innych świąt niż zbliżające się Wielkanocne.




Pod szczytem minęliśmy rozmowną kobitkę, która z wszystkimi wdawała się w dyskusję. Zdaję się, że po prostu wszystkich znała, a turyści, których spotkaliśmy w okolicy szczytu wchodzą na niego co weekend. W książce wpisowej na stronie z marca, jakaś ekipa napisała, że są na Wielkim Choczu w tym miesiącu już 9 raz. Także ta teoria by się potwierdzała.
Widoki ze szczytu ograniczone, ale bardzo klimatyczne – tak, jak podejrzewałem, chmury wkraczały w drugą fazę tego dnia i z niższego poziomu przemieszczały się do góry, na nieboskłon.
Na szczyt dotarł młody Słowak z psem. Najpierw pies nas obwąchał, a później gość się zapytał czy to po naszych śladach wlazł do góry zielonym szlakiem z Kubina. Przez kilka minut mieliśmy go za copperfielda, ale w końcu skapliśmy się , że to przecież pies nas wyniuchał.



Rozpoczęliśmy zejście czerwonym szlakiem w kierunku Lucek i kilka minut później chmury się wywiały z wierzchołka. Nie ma to jak wyczucie czasu. Zdobyliśmy jeszcze Małego Chocza, bo nie byliśmy na nim wcześniej. Ktoś fatalnie założył ślad, przez co wejście było dość wyczerpujące, a świeży śnieg z odgarnianych krzaków przemoczył nasze ciuchy.


Zejście czerwonym szlakiem w kierunku Lucek polega na permanentnym przedzieraniu się przez wiatrołomy w bardzo nachylonym terenie. To tak w dyplomatycznym ujęciu, a w mniej dyplomatycznym: $%^&*@!
W odpowiednim miejscu szlak pożegnaliśmy i zaczęliśmy kierować się na północ. Na ścieżce minęliśmy kilka drzew z wyraźnymi zielonymi, szlakowymi oznaczeniami, więc jakiś szlak tak kiedyś musiał prowadzić. Minęliśmy tez bardzo duże lawinisko (jest one zaznaczane na mapach hikingu), pewnie z grudnia, czyli z okresu kiedy lawiny nie schodzą

. A w takich Górach Choczańskich, to już w żadnym wypadku.

Po drodze minęliśmy również ładną polankę z krokusami, którą wyraźnie widać było ze szczytu i zwózkową drogą dotarliśmy do szosy, która łączy Lucki z Osadką. Chmury wkroczyły w druga fazę dnia i rozgościły się na niebie na dobre. Dalej nieustannie kierowaliśmy się w kierunku wschodnim omijając łąkami kolejno szczyty Holicy i Ostronia. I tak dotarliśmy pod Ostry Vrch z widokiem na Malatinę i Tatry Zachodnie. Niczym Tobi wdrapałem się na pobliską ambonę żeby złapać lepszą perspektywę do zdjęcia, ale jedyne co udało mi się złapać, to strach przed tym aby ambona nie zawaliła się pod moim ciężarem, bo chwiała się na wszystkie strony.








Następnie doczłapaliśmy do Malatiny, gdzie zamarzyły mi się haluszki na widok gościńca z zapraszającymi parasolami reklamującymi lokalną markę piwa. Żona przystała na propozycję, ale przy bufecie się okazało, że do wyboru są tylko napoje procentowe. Wybraliśmy ten najmniej procentowy – Martiner. W rzeczywistości raczej był to sikaner, żeby nie użyć mocniejszego słowa ciulaner. Na zewnątrz siedzieli jeszcze dwaj motocykliści, którym chyba piwo smakowało, bo zamówili następne. W środku zaś na stołach drzemali inni mili goście. Tak to w gościńcu bywa w niedzielny, ciepły dzień. W gościńcu pod Lipou...

w tle Niżne Tatry
Tak wzmocnieni kontynuowaliśmy nasz marsz, teraz już w kierunku zachodnim, czerwonym szlakiem. Specjalnie wybraliśmy czerwony, bo jest najładniejszy i pięknie komponuje się na słupach wysokiego napięcia. Najczęściej taki wybieramy, bo najbardziej rzuca mi się on w oczy, gdy studiuję mapy i planuję przebieg kolejnej wycieczki. W Alpach praktycznie za każdym razem. Dlatego w słynnej ankiecie, która niedawno pojawiła się na forum, wybrałem odpowiedź „czerwony”.


Nie ma co owijać w bawełnę – innego szlaku w powrotnym kierunku i tak nie było, a w później to już w ogóle musieliśmy porzucić znakowaną trasę żeby przedostać się grzbiecikami pod Ostrą Skałę. Chmury wkroczyły w ostatnią fazę, w tą którą najbardziej lubię, czyli w fazę baranków leniwie przemieszczających się po niebie. Sielankę psuli trochę kierowcy pędzący na motorach i quadach, którzy mijali nas na pełnej prędkości. No trudno – niektórzy widocznie tak muszą.














Stromo, po nasypach starego grodziska wspięliśmy się na grzbiet Ostrej Skały, gdzie spotkaliśmy ścieżkę prowadzącą na punkt widokowy. Przywitał nas bardzo zapuszczoony i ukwiecony teren, a po drodze minęliśmy kilka stanowisk sasanki słowackiej. Na końcu ścieżki dość niebezpieczna wyhladka na okolicę.




Weszliśmy jeszcze na Tępą Skałę, z której zeszliśmy wzdłuż gęsto obitej skalnej ścianki służącej wspinaczom, wprost do Wyżniego Kubina i na parking.
tupa skala i jej skalne wyhladki
Długość naszej trasy to jakieś 30 km i około 2000 metrów przewyższenia, czyli w sam raz na jeden dzień. Trasa bardzo dobra na początek wiosny, bo okoliczne polany obfitują w krokusy i inne kwiecie, a ośnieżone okoliczne góry stanowią ładny kontrast z zieleniącymi się łąkami. No i można zdobyć Wielki Chocz trochę inaczej niż zawsze

.