Na grań startuję pierwszy, generalnie przejście wygląda jak zimowe wejście na taternicki wierzchołek Świnicy. Na szczycie jestem o 8:55.


Najtrudniejszy moment to pokonanie tego gzymsu, chwyty są dobre a i czekan można dobrze wbić w zmrożony ubity śnieg.







Wiatr mocno daje, zimno jak cholera, schodzę trochę poniżej wierzchołka na południe, gdzie lepiej jestem osłonięty od wiatru i tutaj można się już ogrzać w słońcu, zanim chłopaki skończą sesjone ja rozgrzewam sobie paluchu u nóg, przez cały czas podejścia miałem zdrętwiałe od zimna. Widoczność rewelka, dookoła morze gór.







Powoli zaczynamy schodzić.





Trzy cienie na grani


Jesteśmy z powrotem na przełęczy.


Pierwszą osobę spotykamy dopiero parę metrów przed przełęczą Mitterkarjoch.

Krótka przerwa na przełęczy.

I ciupiemy w dół po linie.

Przed ferratą tłok, skiturowcy walczą na ostatnich metrach podejścia w głębokim śniegu, muszą zdjąć narty i dopiąć do plecaka a miejsce mało wygodne i strome.

Brniemy dalej na dół.




W dolinie znów piekło, jest niemiłosiernie gorąco, aż miło położyć się na śniegu.






W schronisku jesteśmy przed południem, zabieramy dodatkowy balast i popylamy na parking. W Vent jesteśmy przed drugą. Tatrzańskich krokusów w tym roku nie widziałem, za to sobie alpejskie pooglądałem


Vent z ostatnich metrów szlaku.

Uwielbiam te alpejskie krajobrazy, te małe wioski.

Droga powrotna przebiega bez problemów, na chacie jestem o pierwszej w nocy. Z tym wyjazdem narodziła się nowa koncepcja weekendowego ogarniania wybranych celów alpejskich, może się w tym roku jeszcze uda wyskoczyć na wspomnianego Geigera
