25.03.2019 (poniedziałek)
W poniedziałek nie ma już zmiłuj i po pobudce wcześnie rano zbieramy ekipę i ruszamy pod Grań Bernia. Parking, na którym zostawiamy auto jest oddalony od naszego domku o zaledwie pół godziny drogi, więc dość szybko meldujemy się na miejscu. Mamy do pokonania pętlę, którą można pokonać w obie strony. Po dotarciu na miejsce zatem decydujemy się na wariant „od prawej do lewej”, co jak się potem okazuje, jest wariantem odwrotnym do tego opisanego w przewodniku.
W skład ekipy walczącej na grani wchodzi 7 osób. Cezar zostaje w Calpe, a Kurek z Piotrkiem tego dnia walczą na wielowyciągu w Sierra del Toix, którego finałem ma być przejście grani, którą doskonale widzieliśmy z leżaków przy naszym domku. Grań ta, podobnie jak nasza, wyceniana jest podobnie, choć sam wielowyciąg do niej prowadzący składa się z 5 wyciągów, z których najtrudniejszy wyceniany jest na 6, więc to już dość solidna akcja górska.

Podejście pod początek grani (widoczną ścieżką na szerokie siodło).

Widok z siodła na wybrzeże
Tymczasem my rozpoczynamy podejście pod grań, najpierw spokojnie pod górę, by po wyjściu na przełęcz skierować się w stronę ruin dawnej osady. Tam odnajdujemy jedną z wielu ścieżek wydeptanych przez pasterzy oraz wypasane tam owce i kozy i ruszamy ostro pod górę. Choć pora jest jeszcze wczesna, a na zegarze nie ma nawet 10, słońce praży niemiłosiernie, a pot leje się z nas strumieniami. Po dotarciu do grani widoczną i wygodną ścieżką szybko docieramy do pierwszego z wierzchołków, który przy okazji okazuje się być tym najwyższym na całej trasie i w całych górach Bernia (1126m). Tu urządzamy krótki postój i ruszamy dalej.

Przed wejściem na grań napotykamy na ruiny dawnej osady.

Początek grani. Na razie szeroko i łatwo na główny wierzchołek (1126m).
Po zejściu z wierzchołka znajdujemy poręczówkę, której używamy do zejścia w trudniejszym terenie, skąd dalej mniej lub bardziej ściśle granią kierujemy się w kierunku południowym. Po drodze mijamy jeden nieco bardziej eksponowany fragment, gdzie niektórym robi się nieco cieplej i dalej docieramy do miejsca, z którego czeka nas nieco trudniejsze i dłuższe zejście do widzianej z góry przełączki przed dwoma wybitnymi turniami. Gdy po zejściu odwracam się w kierunku, skąd schodziłem, nie mogę uwierzyć, że sie na to odważyłem. Kwestia perspektywy potrafi zwiększyć lub zmniejszyć subiektywne trudności wielokrotnie. Na przełączce robimy postój na uzupełnienie płynów i kalorii i ruszamy dalej, skąd ścieżka prowadzi w wyraźną szeroką szczerbinę między dwoma turniami. Za nią ścieżka skręca nieco w lewo i trawersuje główną grań jej wąską odnogą, gdzie trudności są zdecydowanie mniejsze. Tu znajdujemy skrzynkę i zeszyt, do którego się wpisujemy, a nastepnie dość eksponowanym trawersem docieramy do pierwszego zjazdu na trasie. Po kolei wpinamy się w stanowisko i wreszcie robimy użytek z pokornie niesionej do tej pory liny. Ja zjeżdżam jako ostatni, po czym zwijam szpej.

Grań Bernia widziana z głównego wierzchołka.

Trudniejszy fragment - zejście ubezpieczone poręczówką.
Miejsce zjazdu jest wyjątkowo ciekawe, ponieważ linia zjazdu prowadzi jednym z dwóch bardzo wąskich murów skalnych oddalonych od siebie o kilkanaście metrów. Panoramix, który chyba nie ma układu nerwowego, soluje zejście odcinka przeznaczonego do zjazdu, ale końcowy fragment musi pokonać okrakiem po jednym ze wspomnianych murów. Skąd dopiero nieco dalej schodzi na dół w bezpieczny teren. Tutaj też znajdujemy pierwsze i jedyne na tej trasie spity przeznaczone do asekuracji podczas konieczności przewspinania tego odcinka, pokonując grań w kierunku przeciwnym. Trudności tego wspinaczkowego odcinka wyceniane są na 4+, więc nie jest to jakieś Bóg wie jak trudne wspinanie, ale pamiętajmy, że miejsce jest mniej więcej w połowie drogi, więc potencjalni wspinacze mają już w nogach kilka godzin niełatwej graniówki.

Ostrze grani. Ten fragment akurat trawersowało się nieco niżej, łatwiejszym terenem.

Docieramy pod wierzchołek środkowy.
Po zjazdach odnajdujemy wyraźną ścieżkę wyprowadzającą na górującą nad okolicą turnię, która z daleka wydaje się być tą ostatnią na grani. Jak jednak łatwo się domyślić, nie okazuje się być ani ostatnią, ani przedostatnią, ani nawet przed-przedostatnią... Po wejściu na jej wierzchołek naszym oczom ukazuje się kolejna turnia oddalona o kilkaset metrów od nas. Po drodze musimy jednak zejść spory kawałek w dół i wykonać jeden dość psychiczny trawers, który w mojej ocenie jest najtrudniejszym psychicznie miejscem na całej grani. Krzychu idący przede mną ma w tym miejscu nogi jak z galarety, choć po chwili okazuje się, że wybrał on nieco trudniejszy wariant, odrobinę za wysoko trawersując skałę. Ja trawersuję ją pół metra niżej i znajduję bardzo dobre stopnie, więc trudności techniczne tego miejsca spadają prawie do zera, choć nie zmienia to faktu, że trawers ten jest naprawdę eksponowany.

Pierwszy ze zjazdów. W przeciwnym kierunku prowadzi ubezpieczony spitami fragment wyceniony na 4b.

Po zejściu ze środkowego wierzchołka. Widok na pokonaną drogę.
Niedaleko trawersu napotykamy na kolejny zjazd. Ten jest jednak znacznie krótszy i ma raptem koło 7 metrów. Mimo nietrudnego de facto zjazdu zmęczenie powodujące rozluźnienie sprawia, że najpierw Sławkowi wypada jeden z karabinków i spada w przepaść, a potem tak samo dzieje się z przyrządem Krzycha. Pożyczam mu swój kubek i pomagam w przygotowaniu stanowiska zjazdowego, bo fakt upuszczenia przyrządu osłabia go mocno psychicznie, więc pilnuję, żeby w tym stanie nie popełnił żadnego błędu. Po zjeździe Krzychu przywiązuje kubek na karabinku do jednego z końców liny, którą ja przeciągam do stanowiska i używam tego samego kubka do zjazdu.

Trudniejszy, bardziej eksponowany fragment grani, którzy niektórzy pokonywali samym jej ostrzem, a niektórzy strawersowali prawym zboczem.
Kilkanaście metrów dalej odnajdujemy kolejne stanowisko zjazdowe, ale dziwi nas, że sugeruje ono zjazd w stronę przeciwną do widocznej z góry ścieżki zejściowej z grani. Nie ufając od końca temu stanowisku, rozpoczynamy zejście z grani w kierunku przeciwnym do kierunku zjazdu. Początkowo łatwy teren dość szybko się pionizuje, ale Bob mający chyba największe doświadczenie w takiej eksploracji, odnajduje relatywnie wygodną drogę zejściową przy samej krawędzi ściany. Wygodne początkowo zejście szybko przeradza się w prawdziwą mordęgę o przynajmniej dwójkowych (wg nas) tatrzańskich trudnościach w dużej ekspozycji. Tutaj każdy krok musi być bardzo gruntownie przemyślany i na każde kilka sekund ruchu przypada przynajmniej kilkudziesięciosekundowa analiza, jak postawić następny krok i czego się złapać. Takie upierdliwe zejście trwa przynajmniej z 10 minut, by wreszcie wyprowadzić nas w nieco łatwiejszy teren, skąd po kilku trudniejszych jeszcze fragmentach docieramy ostatecznie do ścieżki. Tu też rozwiązuje się tajemnica zjazdu w kierunku przeciwnym do tego, gdzie jest ścieżka zejściowa. Znajdujemy bowiem dziurę w grani, a w zasadzie tunel, którym po zjeździe przechodzi się na właściwą, jasną stronę mocy. Ścieżką to po niespełna godzinie docieramy do auta i po kolejnej pół godzinie jesteśmy już u siebie. Zupełnie wyczerpani, a niektórzy nawet poparzeni, bo palące cały dzień słońce nikogo nie oszczędzało.

Już w bezpiecznym terenie. Czerwoną linią zaznaczyłem przybliżony przebieg naszego zejścia.