
7 czerwca Wołosate - Ustrzyki
Marzyłem o tym szlaku od zawsze. Przechodziłem fragmenty, próbowałem przejść całość i zawsze coś szło źle. Teraz też. Ale jakoś udało się przekonać otoczenie i pokonać przeszkody. Decyzja zapadła. Próbuję po raz kolejny.
Ostatnią przeszkodą do pokonania było dotarcie na miejsce startu. Okazało się, że mamy do odebrania w firmie w Rzeszowie auto po które trzeba jechać. Z Rzeszowa do Wołosatego nie jest już tak daleko. To też skorzystałem z okazji i w towarzystwie dwóch koleżanek ruszyłem w Bieszczady.
Kierowałem przez całą noc, taka karma i 7 czerwca o 5.45 wyruszyłem na szlak.
Pierwsze kroki
Wiary, że go przejdę było we mnie tyle co kot napłakał, ale pomyślałem, że co przejdę to moje. Od początku przyjąłem żelazną zasadę, że max 45 minut idę a potem 10 – 15 minut odpoczynku od plecaka. Stąd czasów mapowych to raczej nie robiłem.
Szlak prowadzi z Wołosatego na Przełęcz Bukowską, potem Krzemieniec, Halicz, Przełęcz pod Tarnicą i Szerokim Wierchem schodzi do Ustrzyk. Było chłodno, pochmurnie, klimatycznie.
Halicz
I ciąg dalszy



Na zejściu zaczął padać deszcz, ale lekko. Około 15 byłem na dole. Na jakimś kiosku był baner z telefonem do kwater, zadzwoniłem i dostałem takie małe mieszkanko naprzeciwko budynków Straży Granicznej.
Mój pierwszy domek
Zjadłem coś i poszedłem się poszwendać. Okazało się, że w schronisku Kremenaros też spokojnie miejsca by się znalazły. Mieli nawet telewizor, więc i mecz Polska – Macedonia obejrzałem.
Niby wszystko fajnie, ale to było tylko 22 km. Mało.
8 czerwca Ustrzyki - Kalnica
Drugiego dnia już nieco wypoczęty i pełen animuszu obudziłem się o 4 i po szybkim śniadaniu około 5 rano ruszyłem na szlak.

W sumie kolejne dni wyznaczał ten sam rytm. Pierwszym zdziwieniem był fakt, że mimo ciepłych nocy i upalnych dni wyprana odzież nie schnie. Wykręcanie wody z ubrania to jednak nie to samo co odwirowanie w pralce automatycznej. Skarpety nadziewałem na przytroczone do plecaka kijki, a koszulkę rozwieszałem na plecaku. Wyglądało może dziwnie, ale skuteczniejszego sposobu nie znalazłem.
Był to pierwszy naprawdę upalny dzień. Wyżej w górze było chłodniej, zawsze pomagał trochę wiatr, ale na dole zwłaszcza przy podejściach pot lał się strumieniami.



Trasa Ustrzyki – Połonina Caryńska, potem zejście do Brzegów. Tam zwiedziłem klimatyczny cmentarz i trochę posiedziałem.


Było nawet pusto. Ludzie pojawili się dopiero na drugiej Połoninie, Wetlińskiej i w okolicach Chatki Puchatka. Uzupełniłem tam zapas płynów znacząco zwiększając wagę plecaka.


Na zdjęciu widoczni miłośnicy tenisa, o których poniżej
Potem ścieżka wiodła granią aż do Smerka i szło się w tłumie jak na Morskie Oko. Na Smerku podczas dłuższego postoju obserwowałem dwóch gentelmanów – miłośników tenisa. Oglądali, każdy na swoim smartfonie mecz Novaka Djokovica. Potem podczas zejścia również. Aż do chwili, gdy jeden z nich koncertowo poleciał na bieszczadzkim błocie. Oj bardzo on się ubrudził… Transmisja została przerwana, ale nie zrobiło się przez to ciszej. Przekleństwa i bluzgi towarzyszyły mi jeszcze z godzinę, zanim ochłonęli. Siedli na jakimś pniu i dokończyli oglądanie.
Do asfaltu prowadzącego do wsi Smerek doszedłem około 17.

W domu przygotowałem sobie listę potencjalnych noclegów. Wykonałem kilka telefonów, ale była to sobota i wszystko było pozajmowane. Gdzieś czytałem o schronisku w Kalnicy. Znalazłem więc w internecie telefon i zadzwoniłem. Pani stwierdziła, że miejsce i owszem ma. Może tam podjechać za 45 minut i mnie wpuścić. To ja na to, że podejdę sobie jeszcze do Smerka do sklepu i kupię coś do jedzenia. Słyszałem lekkie zdziwienie w jej głosie, ale pomyślałem, że dziwi się że chce mi się jeszcze gdzieś iść.
Poszedłem, kupiłem, znowu zwiększyłem wagę plecaka. Szczęściem w Bieszczady też powoli wkracza cywilizacja i udało się załapać na busa, który za bodaj 2 zł zawiózł mnie pod samo schronisko. Wysiadłem z busa w Kalnicy i zrozumiałem zdziwienie Pani, bo po sąsiedzku ze schroniskiem był sklep spożywczy. Otwarty, zaopatrzony i w ogóle… No nic.
Ja mam uczulenie na schroniska, na spanie wśród obcych ludzi. W sali grupowej nie zasnę i koniec. Choćbym nie wiem jak był zmęczony. Dlatego targałem ze sobą namiot i dlatego dzwoniąc do Pani ze schroniska tłumaczyłem jej, że nas jest dwóch i chcemy pokój dwuosobowy, a ten drugi to kiedyś przyjdzie i takie tam.
I znowu niespodzianka, bo w schronisku byłem sam. Kompletnie. Pani przyjęła 25 zł, zameldowała, pokazała jak rano zamknąć lokal i pojechała.
I znowu ten sam schemat. Miałem minimalną ilość odzieży. Najpierw więc szybko pranie, rozwiesić żeby jak najwięcej wyschło. Potem jedzenie, pakowanie na rano, żeby sprawnie ruszyć i dopiero odpoczynek. Cały ten proces, również powtarzany codziennie zajmował około 1,5 h. W dni słoneczne, bo jeśli mnie zmoczyło i dochodziło ekspresowe suszenie odzieży to potrafiłem się suszyć do północy i dłużej. Ale na razie wszystko szło w miarę sprawnie. Tyle, że był to 46 km trasy. Wciąż mało. Urlop miałem do 24 czerwca i wiedziałem, że w tym tempie nie zdążę.
9 czerwca Kalnica - Rabe
W pełni świadomy upływu czasu, a braku przebiegu znów o 5 ruszyłem w drogę. Teraz czekały mnie te „drugie” mniej cywilizowane Bieszczady. Droga ze Smerka w górę to już bieszczadzka glina pierwszej klasy. Było parno, mokro, wilgotno, ślisko itp. Choć wyżej w górze pochmurno i chłodno.



Między Fereczatą a Okrąglikiem dogonił mnie młody chłopak. Opowiadał, że drugi raz jest w górach. Chciał pochodzić to pierwszy raz pojechał w Beskid Niski, teraz w Bieszczady. Tak sobie stopniował trudności. Wczoraj burza dopadła go na Połoninie więc rozbił namiot i tam spał. Nie ukrywam, że chłopak mnie zmotywował. Do tej pory jakoś na nocleg szukałem cywilizacji, teraz pomyślałem, że będę szedł do upadłego i gdzie dojdę tam spać będę. Oj – jaki to był głupi pomysł ! Ale nic to.
Na Jaśle całym w chmurach też ze trzy namioty budziły się dopiero do życia. Zszedłem do Cisnej zjadłem, odpocząłem, zrobiłem zakupy.

. Upał już był na całego. Mimo popołudniowej pory minąłem bacówkę pod Honem gdzie w pierwszej wersji chciałem spać i zacząłem podejście pod starym wyciągiem. W upale i z plecakiem takie ostre podejścia męczyły okrutnie, ale jakoś poszło. Potem długa droga przez las granią Wysokiego Działu. Góra dół, góra dół i tak kilka godzin. Wypatrzyłem na mapie, że na przełęczy Żebrak jest zaznaczone pole namiotowe i tam chciałem dotrzeć na noc.
Do plecaka miałem przytroczony dzwoneczek, który miał obwieszczać moje nadejście dzikim zwierzętom, bo ludzi na tym odcinku spotkałem dwóch. No i dobrze, że w pewnym momencie podniosłem głowę żeby się rozejrzeć bo potknąłbym się o niedźwiedzia. Stał na ścieżce kilka metrów ode mnie i patrzył zdziwiony równie jak ja. Telefon miałem w plecaku, ale i tak nie zrobiłbym zdjęcia. Sparaliżowało mnie. Chwilę tak na siebie patrzyliśmy, po czym niedźwiedź mając mnie kompletnie w nosie zaczął sobie coś tam dłubać. W każdym razie odejść zamiaru nie miał żadnego. Mój odwrót też nie wchodził w grę, bo wracać mi się nie uśmiechało, a obejść go z plecakiem to też nie bardzo.
Zdobyłem się na odwagę i nieśmiało zacząłem tupać i dzwonić dzwoneczkiem. Znów znieruchomiał i patrzył. No to złamałem z trzaskiem kilka gałęzi, też bez efektu. Nie wiem ile to trwało, pewnie nie długo, ale dla mnie bardzo długo. Nie było wyjścia. Walnąłem do niego przemowę w stylu:
- Słuchaj niedźwiedź ja muszę iść weź no idź sobie gdzie indziej – i takie tam bzdury. Na głos zareagował. Odwrócił się dostojnie i pokazał jaki ma śmieszny ogonek. Odszedł, ale tak tempem spacerowym. Jemu też pewnie było gorąco. Teraz to się lekko pisze, ale zorał mi psychikę kompletnie.
Zacząłem dzwonić dzwoneczkiem i śpiewać na cały głos. Jak na złość po kilku chwilach spotkałem parę młodych ludzi, którzy popatrzyli na mnie jak na idiotę. Opowiedziałem im swoją przygodę i wtedy spojrzeli jakoś przyjaźniej dopiero. Poradziłem żeby głośno rozmawiali i się rozeszliśmy. Do przełęczy Żebrak dotarłem więc śpiewająco.

Całe to niby pole namiotowe to leśny parking wysypany żwirem i wiata. Bez dostępu do wody. Spać w takim miejscu w namiocie wiedząc, że niedźwiedź jest nieopodal to ja takich jaj nie mam. Poszedłem drogą w dół. Dwa kilometry dalej była studencka baza Rabe. Doszedłem tam około 20h. Była pusta. Trochę zrobiło mi się raźniej. Na skraju bazy pod lasem stała chatka, okazało się że otwarta. Uff… no to kamień z serca. W chatce świeczki, woda w bańkach i miejsca do spania. Trzeba było tylko wytłuc ogromniaste mrówki.


Przez całą noc po dachu biegały jakieś nocne stworki, po podłodze też, ale było komfortowo. Fenomenalna sprawa, że dobrzy ludzie pomyśleli o takich jak ja i nie zamykali tego domku.
Byłem na 76 km szlaku.