20 czerwca Hala Krupowa - Głuchaczki
Pokoik miałem w takim małym domku obok schroniska. Bezpośrednio pod dachem, dlatego doskonale słyszałem jak pada… Nie ruszyłem zatem z samego rana. I tak wszystko miałem mokre, ale chociaż zjadłem coś na śniadanie.
Łukasz miał pomysł żeby mi zrobić support i potowarzyszyć na Babią Górę. Wstępnie umawialiśmy się na 11 na Krowiarkach. Nie dojechał i dobrze zrobił.
Koło 9 wyszedłem ze schroniska. Trochę się przejaśniło.
Wiatrołomy w podejściu na Policę
Plus minus ze schroniska na Krowiarki powinienem w 2h dojść. Do Policy było jako tako. To wyszło słońce, to trochę popadało. Za Policą już podało mocno. Myślałem, że jakoś dojdę na Krowiarki i tam się trochę schowam.

W końcu tak pizgnęło złem, że wyciągnąłem karimatę i się pod nią chowałem kucając. Przekucałem tak ze dwie godziny. Zlało mnie już ostatecznie. Na szczęście nie było jakoś zimno, zwłaszcza w ruchu więc nie było ostatecznie tak źle.

Przez burzę straciłem znowu dużo czasu i na Krowiarki dotarłem grubo po 14. A tam sucho ! Patrzyli na mnie jak na kosmitę, kiedy cały taki mokry wszedłem na parking. Pod Babią jak to pod Babią. Ludzi masa bo to Boże Ciało było. Większość właśnie schodziła ze szczytu. Patrzę im na buty – suche, ubrania – suche, twarze uśmiechnięte choć zmęczone. No w mordę, tu nie padało. Niesprawiedliwe to.
Wiele razy mnie w górach zmoczyło. Kiedy w perspektywie człowiek ma samochód, kwaterę, ciepłe miejsce, suche ubranie to jakoś to wtedy jest niedokuczliwe. Ot przygoda. A bywało, że i samych majtkach wracaliśmy autem, ale było ogrzewanie.
Inaczej jest kiedy wszystko jest mokre. Trzeba to rano na siebie włożyć. Potem robi się bardziej mokre. I nie ma perspektywy przebrania się, wysuszenia. Wtedy ta wilgoć niszczy morale.
Wkładki w butach mi się poodklejały. Banknoty w portfelu mokre. Do dupy z tym wszystkim.


Z tymi taśmami to jest taka głupia historia, że organizuje się biegi górskie i wszystko fajnie, ale nikt ich potem nie sprząta i wala się tego masa po szlaku. Słabe to jest.

Wpełzłem bez entuzjazmu na Babią Górę. Spełzłem na dół. Zejście do Markowych Szczawin ostre, dobrze że nie musiałem tędy podchodzić.


Do schroniska dotarłem koło 17. Boże Ciało to i nie ma mowy o wolnych pokojach. Było miejsce na podłodze w takiej wspólnej sali na piętrze. Zapłaciłem, zameldowali mnie. Zjadłem nawet nie pamiętam co. Pewnie pomidorową jak zawsze.
Poszedłem zobaczyć tę salę i zrezygnowałem. Materace pozajmowane, zostało coś na samym końcu. Ani jak tam wejść, ani wyjść. Takie trwanie w nocy w mokrym ubraniu. Słabo.
Zebrałem się i poszedłem dalej. Wymyśliłem sobie, że dojdę na Głuchaczki do bazy namiotowej i tam się prześpię. Cały czas myślałem, że to będzie kolejna pusta baza, ale to były już wakacje. Było inaczej.
Trochę czasu później spotkałem szóstkę przyjaciół ze Zwardonia. Zdecydowanie najlepsze spotkanie na szlaku. Czterech chłopaków, dwie dziewczyny. Lat około 30. Tak sobie wymyślili, że przejdą się po górach z namiotami. 70 km chcieli przejść. Na pełnym spontanie. Padło hasło „Idziemy” spakowali się i poszli. Jeden z nich – mechanik z pasją – pokazywał mi swoje dłonie jeszcze w smarach, bo nie zdążył umyć. Zostawili w domach żony, mężów, dzieci i poszli na trzy dni w góry. Ktoś miał namiot, inny śpiwór, kolejny wódkę. Matka jednego z nich zawiozła ich na Krowiarki. Potem musiała wracać po psa, bo strażnicy nie puścili ich z psem na Babią. A ten mechanik targał ze sobą pół plecaka psiego jedzenia i nie wiedział co z nim zrobić. Oj wesoło z nimi było. Dystansu zero. To poszliśmy razem na Głuchaczki.
Pytam ich, czy często tak uciekają w góry ? Odpowiedź – Raz poszli zimą na Wielką Raczę kiedyś. Zmarzli i śniegu była masa. To to ich drugi raz.
Po drodze była jedna szopa, w której też można było fajnie pospać, ale zajęta przez inną równie wesołą grupę.
To był najładniejszy zachód słońca. Nie udało mi się go sfotografować, ale wkleję zdjęcie, żeby wiedział, że go doceniłem
O zmroku dotarliśmy na Głuchaczki, a tam pełno ludzi. Namioty porozbijane. Wakacje w końcu.


Bazowa o imieniu Maria dała moim przyjaciołom jeden cały namiot. Powiedziała mi, żebym jeśli chcę się wyspać to poszedł do innego, bo tam już śpi jakiś człowiek co też idzie GSB. A ja się głupi zgodziłem. Kiedy wychodziłem z Markowych Szczawin to miałem taką myśl, że nie miałem jeszcze takiego noclegu, który wryje się w pamięć na całe życie. Trzeba mi było iść spać z własnym towarzystwem. Myślałem, że oni będą imprezować, a ci zmęczeni poszli grzecznie spać.
Pogadałem trochę z ludźmi przy ognisku, opowiadałem im o swoim niedźwiedziu i bazie w Rabe. Bazowa Maria znała Rabe i opowiadała, że pewnego razu miś otworzył sobie tamtejszą chatkę wyłamując drzwi i narobił tam bałaganu, więc ten mój ówczesny nocleg taki znowu bezpieczny nie był.
Pierwszy raz miałem spać w takim bazowym namiocie. Przygotowałem się do snu na zewnątrz, naszykowałem wszystko na rano, żeby nikogo nie budzić. Po cichu wsunąłem się do namiotu, rozebrałem i wsunąłem do śpiworka.
Ten co też szedł GSB się nie rozbierał. Siwy na oko około 60 lat we flanelowej koszuli. Spał w poprzek zajmując trzy miejsca, cuchnął i nieprawdopodobnie chrapał, rzęził, charczał. Jacyś ludzie jeszcze tam spali. Ja miałem go najbliżej. Stopery wyciągnąłem z plecaka, ale nie pomagały. I tak przez całą noc nie zmrużyłem oka. Spędziłem ją na wymyślaniu czy przywalić mu najpierw kijkiem czy od razu kamieniem z ogniska w łeb i zabić.
To była najgorsza noc. Wyszedłem stamtąd przed świtem. Znalazłem jakieś ładniejsze miejsce, zrobiłem sobie kawę, potem chwilę posiedziałem, tak żeby się wyciszyć. I wtedy nadszedł on, mój nocny prześladowca. Uśmiechnął się i powiedział to słynne górskie „Cześć !”
S.P.I.E.R.D.A.L.A.J !!! Pierwszy i mam nadzieję ostatni raz mi się to zdarzyło, żeby komuś tak odpowiedzieć. Ale faktycznie spier...dolił. Szedł potem za mną tak w odległości wzroku. Potem go zgubiłem. Mam nadzieję, że na zawsze.
403 km