Część VI
Następnego dnia postanawiamy sprawdzić jak smakują te skaliste szczyty w najwyższym Apenińskim paśmie Gran Sasso d’Italia. Podjeżdżamy pod Monte Prena i ruszamy, początkowo spokojną drogą wolniutko nabierając wysokości.
Spotykamy tu wspaniałe okazy Dziewięćsiłów.
Potem szlak staje się ścieżką i wysokość nabiera już szybko. Nasz cel wydaje się być już niedaleko.
Krajobraz zmienia się. Zbocza z trawiastych robią się skaliste. Skały są bardzo kruche - taki osypujący się żwirek.
Widok wstecz, na równinę od której zaczęliśmy.
Mniej więcej od tego miejsca na mapie szlak zaznaczony jest jako "umiarkowanie trudny" wcześniej był "łatwy". Jak dla mnie trudności nie ma żadnych, gdyby było ślisko to co innego, ale w takich warunkach dalej jest całkowicie łatwo, co napawa optymizmem.
Podejście na przełęcz robi się coraz bardziej strome.
Jesteśmy na przełęczy. Nasz cel wydaje się już naprawdę bardzo blisko, choć wygląda groźnie.
A to zbliżenie na szczyt po drugiej stronie przełęczy - Monte Camicia (2564). Co ciekawe ta góra jest wyższa niż Monte Prena o 3 metry, ale robi wrażenie spokojnego pagórka. Również wydaje się blisko i mam taki chytry plan, że może uda się ją zdobyć na powrocie. Na razie o tym nikogo nie informuję.
Ruszamy grzbietem. Pojawiają się małe trudności. Problem w tym, że wszystko jest osypującym się żwirkiem. Nawet takie dość proste miejsca jak to na zdjęciu, stają się dzięki temu nie banalne.
Widok wstecz na Monte Camicia. Jak widać, od strony grzbietu, również jest skalista.
Wchodzimy w coraz większa stromiznę i coraz większe skały. Pięknie to wygląda, trudność wciąż wzrasta, choć ciągle jest prosto.
Krajobrazy znowu jak na księżycu, choć zupełnie inaczej niż na Monte Amaro. Jestem zachwycony.
Znowu występuje zjawisko, że idziemy i idziemy, a cel jakby się nie przybliżał. Myślałem, że dojdziemy na szczyt w pół godzinki od przełęczy. A tu godzinę nam zajęło dojście pod podstawę góry, gdzie zobaczyliśmy ostatnie bardzo strome podejście, zakończone wręcz pionową ścianą.
Troszkę zacząłem się obawiać o to, czy damy radę w komplecie. Przypomniało mi się jak byliśmy pod Mitikasem (najwyższy wierzchołek masywu Olimpu w Grecji) i tam też była taka ściana, no trochę większa, przyznaję. Wtedy Ukochana nawet nie rozważała próby ataku. Teraz spróbowaliśmy. Spójrzcie jak Tobi patrzy w górę i zapewne obmyśla drogę.
W tym miejscu, na pewno można już powiedzieć, że poziom trudności szlaku znacznie się podniósł. Najgorsze jest podłoże, tu naprawdę wszystko się sypie. Nie ma wytyczonej i ubezpieczonej jakiejś jednej ścieżki tak jak w naszych Tatrach. Ludzie idą szeroko, sami wybierają drogę. Mnie się takie coś podoba, ale widzę, że są tacy, których otoczenie trochę przerasta. Używanie kasku jest jak najbardziej uzasadnione. Zrzucone kamienie lecą długo i są naprawdę niebezpieczne. Wszyscy są uważni, ostrzegają się wzajemnie. Ludzi jest trochę, bo niedziela.
Najlepiej radzi sobie Tobi. Jest szybki, bezbłędny, a wchodzenie na górę sprawia mu autentyczną frajdę. Patrzy potem z niecierpliwością, gdzie my jesteśmy.
To już końcówka, prawie się udało. Tobi już na górze... ziewa.
Widok na północny wschód, w stronę lądu i morza.
Na południe, stamtąd przyszliśmy.
W stronę najwyższego szczytu - Corno Grande.
Fotka szczytowa. Jak widać przyszedł inny czarny pies.
Wkrótce okazało się, ze to suczka, niemłoda już - 10 lat. Wyglądała na bardzo wyczerpaną, wręcz padła. Właściciel powiedział, że całe życie chodzi z nią po górach. Jeszcze daje radę.
Po Tobim zmęczenia nie widać. Chodzi sobie po szczycie i zagląda w przepaście. On chyba naprawdę lubi wysokie góry.
Znikąd pojawiają się niskie chmury, które dodają uroku.
Pora wracać. Zejście po tej kruchej pionowej ścianie jest dużo trudniejsze niż wyjście. Wybrać drogę tak, żeby stawiać nogę na stabilnym podłożu - to klucz do sukcesu. Schodzimy powoli, uważnie. Ja idę przodem, Ukochana za mną dokładnie po "moich śladach". To się sprawdza. Jeszcze ta obawa, czy ktoś z góry nie poczęstuje nas kamieniem. Dobrze, że ten odcinek nie jest długi.
Ostatni spojrzenie na skalną bramę. Piękna góra.
O wydłużeniu na Monte Camicia nawet nie myślę. Nie starczyło czasu. Co ciekawe Ukochana mówi, że wiedziała, że będę miał taki plan... ona to już mnie zna

Taka tam fotka przyrodnicza.
Jesteśmy już nisko, nad równiną.
Monte Amaro jak zwykle prezentuje się ciekawie.
Niegroźnie wyglądająca Monte Camica. Wydaje się blisko, ale trzeba by zrobić na nią oddzielną wyprawę, albo być Magisem

W promieniach zachodzącego słońca wracamy do auta.
Ogólnie wycieczka wyszła fajnie. Góra przepiękna. Na pewno była to najtrudniejsza góra na jaką wyszliśmy jako zespół, bez najmniejszego zgrzytu i uwag, że ciągam Ukochaną w zbyt trudne dla niej miejsca.
Do pogody miałem drobne zastrzeżenie. Cały czas na niebie wisiała taka lekka zawesinka wysokich rzadkich przeźroczystych chmur. Niby cały czas pełne słońce, ale jednak nieczyste. Popsuło to trochę zdjęcia.
C.D.N.