Miały być Tatry, ale… spadło trochę śniegu, a jakimiś alpinistami zimowymi nie jesteśmy, no i to moje nieszczęsne kolano. Już było prawie dobrze, ból był znikomy, więc co zrobiłem ? Inteligentnie poszedłem w czwartek na piłkę na halę. Na początku było w miarę, ale końcówka już mocno problematyczna. No i znowu wróciłem do punktu wyjścia. Zastanawiałem się czy w ogóle góry w niedzielę mają jakiś sens, no ale te świetne prognozy pogody… Z towarzystwem też nie było kłopotu. Kilka smsów i parę słów na messengerze załatwiło sprawę. Mieliśmy komplet w samochodzie i docelowo miłe towarzystwo Krysi i Staszka na miejscu. Obiekt ataku po krótkiej dyskusji wybraliśmy w piątek. A został nim triumfalnie Budin – czyli najwyższy szczyt wschodniej części Magury Orawskiej. Nie spodziewałem się cudów po tej górze, ale miała ona jedną zaletę nie do przecenienia – nigdy tam wcześniej nie byłem.
Na Zakopiance wita nas piękne słońce…

Już niemal zgodnie ze świecką tradycją spotykamy się pod biedrą w Jabłonce. Dziś jednak nie jesteśmy sami bo niedziela handlowa, więc kilku spragnionych klientów czeka na otwarcie sklepu. Ruszamy do braci Słowaków. Chytrze rozstawiamy samochody, by przypadkiem niepotrzebnie nie pokonać choćby metra drogi. Po to ktoś wymyślił auto, by pomagało w takich sytuacjach. Rozpoczynamy podejście zatem spod uroczej kapliczki leżącej nad Twardoszynem – ciekawie wkomponowanej w blok skalny. Widoki stąd świetne a jeszcze nie zaczęliśmy iść

.


Pierwsza część szlaku kapitalna. Totalnie przestrzenna z niesowitymi widokami na Tatry, Choczańskie Wierchy i Skoruszyńskie Wierchy.



W połowie wielkiej polany pora na pierwszą rozgrzewkę. Zaczynamy od rakii, którą nabyłem w Serbii podczas wrześniowego wyjazdu na Bałkany. W symbolicznych ilościach oczywiście. Zawsze pijamy z kulturą

.

Idziemy wyżej, kolejne kapitalne widoki z morzem mgieł w dole...

I dochodzimy do Jaworowego Wierchu, mierzącego 1 076 m n.p.m. Pod szczytem, który jest płaski jak boisko piłkarskie znajduje się obszerna drewniana wiata z… kieliszkiem dla ewentualnych potrzebujących. Nie wiem jakim cudem nie uwieczniłem jej na zdjęciu, ale za to robimy sobie grupówkę kawałek niżej…

Bożenka ratuje mnie konserwą, Krysia pomidorami i krówkami, Mariusz chlebem, bo zostawiłem śniadanie w lodówce. Piwa na szczęście nie zapomniałem

.
Dalsza część szlaku równie ciekawa z „gorczańskimii” tym razem klimatami.


Dochodzimy do przełęczy pod Magurką. W prawo można iść na Magurkę z charakterystyczną wieżą przekaźnikową, ale my idziemy w lewo wypijając małe co nieco na rozgrzewkę.

Przed nami najmniej ciekawa część szlaku, bo praktycznie bez żadnych widoków. Do tego na trasie jest sporo kałuż i błota. Spora w tym „zasługa” quadowców, których czterech spotykamy po drodze. Nic na to nie poradzę, ale jakoś nie darzę sympatią tego typu wynalazków. I tak trochę szlakiem, trochę lasem dochodzimy do Budynia

. Sam szczyt miał być nieciekawy i taki też jest. Dookoła drzewa, widoki żadne. Jak to zwykle w takich miejscach tabliczka z nazwą i tyle. Ale jesteśmy w najwyższym punkcie, który dzisiaj osiągniemy, więc miejsce to trzeba koniecznie uwiecznić.


Krysia częstuje mandarynkami, Ela nalewką pokrzywowo – czarnobzową. Jest wesoło – nawet bardzo.
Przed nami jeszcze kawałek leśną granią i rozpoczynamy zejście do miejscowości Podbiel. Las tutaj znowu coraz rzadszy a widoki coraz lepsze.

Aż wreszcie wychodzimy na rozległą polanę, gdzie znowu mamy Tatry jak na dłoni, a i pasmo Budina wygląda stąd niezgorzej. W pobliskim lesie znajdujemy nawet jednego borowika ceglastoporego, choć mocno wytyranego.





Został nam odcinek dość stromego zejścia. Kolano oczywiście boli coraz mocniej. Do grona kontuzjowanych dołącza także Bożenka - też kolano, no i tak sobie idziemy na końcu narzekając na swój los. A w międzyczasie Wielki Chocz nam się odsłonił, choć większość dnia wierzchołek otulały szczelnie chmury. Rafał coś wie na ten temat


Teraz jeszcze kawałek i już Podbiel mamy już jak na dłoni.

Mały szacher – macher z samochodami i ok. 16 wyjeżdżamy w drogę powrotną, zahaczając oczywiście o Karczmę Na Granicy, która zastąpiła w naszych powrotach nieodżałowane Sponti. Losu nie kusiliśmy i pojechaliśmy przez Jordanów.
I taka oto miła niedziela nam się wczoraj przytrafiła. Dziękuję wszystkim za towarzystwo, Mariuszowi za kierowanie pojazdem mechanicznym, no i do następnego razu. Oby zdrowie było.