To był jeden ze śmieszniejszych moich wypadów w góry, choć w pewnym momencie mi do śmiechu nie było. Była sobota 27 czerwca 2015 roku. Klub Wierch krakowskiego, hutniczego oddziału PTTK organizował wyjazd do Wielkiej Fatry. Celem była Tłusta i Ostra, na których już wcześniej byłem, więc wykombinowałem sobie, że skorzystam z ich transportu i zrobię sobie Drienok, na którym wcześniej nie miałem okazji być. Pół drogi wysłuchiwaliśmy wykładu, że nie należy chodzić samemu w góry i takie tam... Dojeżdżamy do Blatnicy. Pytam nieśmiało, czy byłaby szansa aby mnie autokar rzucił do miejscowości Mosovce. Zgodnie z przewidywaniami opcji takiej nie ma, więc ruszam samotnie z buta. Reszta zgodnie z planem startuje z Blatnicy w kierunku Tłustej. Ruszyłem żwawo, bo wiadomo, że nie mogę dać ciała i muszę być na czas w Blatnicy. Idąc asfaltem raz na czas macham na przejeżdżające samochody – a nóż, widelec.
Jak już jestem mniej więcej w połowie drogi zatrzymuje się skoda octavia. Młoda słowacka para zaprasza mnie do środka. Chętnie korzystam i pakuję się do samochodu. Jadą właśnie do Mosovcy na jakiś festyn. Za kilka minut jesteśmy na miejscu.
Grzecznie im dziękuję i rozpoczynam samotną wędrówkę żółtym szlakiem. Impreza zapowiada się solidnie, juz w godzinach porannych jest tu mnóstwo ludzi, namiotów, straganów itd. Opuszczam ten zgiełk i wkrótce zostaje sam na sam z górami.


Pięć lat temu nie było tak łatwo o aplikacje typu mapy.cz, więc muszę pilnować szlaku. Ale jak się człowiek na czymś zbyt mocno skupia, to zwykle to traci i tak też było i tym razem. Szedłem sobie dość szeroką polną drogą, towarzyszyły mi żółte znaki, aż wreszcie towarzyszyć przestały. I co tu robić ? Jakbym wiedział co mnie będzie dalej czekać to bym zawrócił do ostatniego znaku, ale co ja nie dam rady ? Byłem świeżo po wyjeździe do Retezatu, forma była niezła to i optymizm spory. Dotarłem do jakiejś stadniny koni, sądziłem, że będzie tu dalej jakaś wyraźna ścieżka, ale byłem w błędzie. Ścieżka była, ale do nikąd. A co tam, pójdę do góry i gdzieś tam dojdę – na Drienok znaczy. Idę, idę, ścieżka coraz węższa, wreszcie zanikła zupełnie. Przedzieram się między drzewami, nachylenie zbocza coraz większe. Pot spływa mi z czoła, chmara owadów nad moją głową. Żarty się skończyły. Jednocześnie w Mosovcach festyn zaczął się na dobre. Orkiestra rżnie jak jasny piorun. Jak już zabłądzę na dobre to będę się kierował słuchem... Mozolnie wchodzę na jakiś szczyt. Praktycznie jest zalesiony, są tylko niewielkie prześwity.


Nie było łatwo tu wejść. Straciłem sporo czasu i sił. Początkowo miałem jakieś 2 godziny zapasu, pozostało z tego niewiele. Moje nadzieje, że właśnie wchodzę na Drienok spełzły na niczym. Odpocząłem chwilę i zacząłem schodzić na druga stronę. Stromizna okrutna, trzeba się było ratować rękami co kawałek. Muzyka przycichła, bo została z drugiej strony góry. Wreszcie jestem gdzieś na dole. Myślałem, że dojdę do niebieskiego szlaku biegnącego z miejscowości Raksa, ale gdzie tam. Jak na początku cała sytuacja mnie bawiła, to teraz zacząłem już poważniej przeliczać pozostały czas. Zauważyłem ledwo dostrzegalną ścieżkę pnącą się do góry. Ona musi iść na Drienok. I znowu wspinaczka przez chaszcze. Muzyka gra coraz głośniej i gdzieś po 45 minutach walki z samym sobą staję na kolejnym szczycie. Miał być Drienok, a jest nie wiadomo co. No teraz to juz się naprawdę motyla noga. Jestem już mocno zmęczony, czas zaczyna mnie gonić, a ja jestem w czarnej dupie. Jak stąd w ogóle zejść ? Nachylenie zbocza ma tu chyba z 60 stopni, jak nie więcej. Jest tylko jeden plus tej sytuacji – w dole orkiestra rżnie aż miło. Co robić ?

Z pomocą przychodzą mi tajemnicze pomarańczowe strzałki. Zaczynam schodzić za ich wskazaniami i jakoś to idzie. Teren jest trudny, cały czas zjeżdżam po kilkadziesiąt centymetrów na piarżystych zakosach. Z dużą ulgą dochodzę do polnej drogi. Siadam na powalonym drzewie i wyciągam tyskie. I kiedy zrezygnowany rzucam okiem dalej, na drzewie nieopodal dostrzegam niebieski znak. No niemożliwe. Prawie trzy godziny w plecy i sporo sił stracone, ale przynajmniej jestem na szlaku. Czekało mnie teraz podejście na Sedlo za Drienokiem. Oj nogi już nie te, ale nie miałem wyboru, autokar nie poczeka. Staję w końcu na przełęczy. Stąd miał być już niby rzut beretem, ale na znaku jest 1 godzina, a Słowacy raczej nie żartują w takich przypadkach.

Nie była to prosta decyzja, ale skoro już tyle zdrowia straciłem to idę. Ścieżka jest oznakowana niebieskimi trójkątami. Ruszam żwawo w górę, choć siły mocno nadwątlone.

Perć dosyć stroma, wąska, miejscami trochę eksponowana. Ale właśnie dlatego wybrałem ten szczyt.



Po jakichś 40 minutach stoję na szczycie Drienoka

. Słowo stało się ciałem. Na ostatnich nogach tu wlazłem, ale wlazłem.





Ten szczyt Wielkiej Fatry na pewno zapamiętam na zawsze

. Nie ma czasu na zbyt długie świętowanie. Uwzględniając czas dojścia - to jestem po odjeździe autokaru. Możliwie szybko z powrotem schodzę na przełęcz.

Teraz krótki trawers niebieskim szlakiem i rozpoczynam zejście do doliny Blatnickiej. Rzut oka na Ostrą...

Oby tylko nie zgubić żółtego szlaku. W międzyczasie zaczyna padać. Raz po raz się ślizgam i ... oczywiście gubię ponownie szlak. Bardzo kiepskie tu są oznakowania. No ale do Blatnickiej musiałem jakoś dojść, nie było innej opcji. A samą doliną można już mocno przyspieszyć, co czynię. Docieram niezauważony do autokaru pół godziny przed czasem odjazdu. Jeszcze z Danielem szybkiego browara zrobiliśmy w przydrożnym barze. Fajna góra, która dała mi w kość. Kiedyś tam muszę wrócić i zrobić ją na spokoju.
Pozdrowienia
Wojtek