Dwupak z jedną relacją nie jest kompletny, więc pora popełnić drugą.
21-25.08.2018Ten wyjazd był inny od poprzedniego. Lipcowy podobnie jak wcześniejsze samotne wypady zaplanowany z dużym wyprzedzeniem, a sierpniowy dość spontaniczny. W czwartek dzwonił znajomy. Udało mu się wygospodarować kilka dni na wypoczynek. Propozycja wspólnego wypadu w Tatry - termin kolejny wtorek. Szybki telefon do Gdyni, czy znowu zechcą przygarnąć psa na parę dni. Telefon zwrotny - jadę.
Miałam dziwne przeczucie, że jak nie skorzystam z tej propozycji, to będę żałować. I faktycznie tak by było, bo w 2019 na wyjazd nie mogłam sobie pozwolić.
Pierwszy + dla intuicji.
Dla mnie wyjazd rozpoczął się jednak poniedziałkowego wieczoru. Start w Rumi pośpiechem składającym się z czeskich wagonów, a w Łodzi przesiadka do auta i jedziemy już wspólnie w Tatry. Jak mam porównywać transport: przejazd kuszetką Gdynia-Zakopane vs. część trasy w przedziale, a dalej autem, to jednak większy komfort zapewnia ta pierwsza opcja.
21.08.Nie należę do tych, którzy długie godziny uwielbiają spędzać w samochodzie, ale jakoś trzeba było tę podróż przetrwać. Pogoda od początku dopisywała. Jakie pomysły na ten dzień? Jako, że wyjazd nie wyszedł z mojej inicjatywy, nie miałam wiele dni na snucie planów, tak jak miało to miejsce poprzednio, to dostosowywałam się do pomysłów rzucanych przez znajomego.
Wspomniał o Bachledce. Tak, tej wieży widokowej, za którą wielu tu nie przepada

Dla mnie ciekawa opcja, na pewno lajtowa. Dojeżdżamy od Małej Frankowej, po dotarciu pod wieżę widać spore tłumy, ale sama przechadzka i możliwość spojrzenia na okolicę z innej perspektywy całkiem miła.
Widziałam jednak nowsze zdjęcia stamtąd i o ile sama wieża mnie nie odrzuca, o tyle rozwijająca się wokół wszelkiej maści infrastruktura już tak. Miejsce do jednorazowego odwiedzenia. A tak to jarmark dla rodzin z dziećmi.


Za to wracając, chłonęłam widoki, choć góry próbowały się przede mną ukryć...
22.08.Kolejny dzień to dłuższa trasa, częściowo wspólna. Znajomy ambitnie na Rohacze, ja, znając swoje możliwości, Jarząbczy.
Część trasy robionej w lipcu zatem powieliłam, ale nie przeszkadza mi to. Nie widzę problemu w tym, jeśli muszę pokonać szlak, który już znam, o ile uda mi się wprowadzić jakąś modyfikację, uatrakcyjniając trasę o odcinek mi nieznany.


Promienie lały się intensywnie, niebo bezchmurne, nic tylko iść i przypominać sobie to, co znane, i odkrywać to, co nieznane.

Tym razem dla odmiany na Trzydniowiański wchodziłam przez Dolinę Jarząbczą. Cieszę się, że nie trzeba było powtarzać wariantu przez Kulawiec. Tutaj przynajmniej zapewnione były stałe dostawy świeżuteńkiej wody dzięki licznym źródełkom i lepsze widoki.

Trasa zdecydowanie bardziej przyjemna, choć muszę przyznać, że końcowy fragment - a konkretnie stopień nachylenia zbocza w połączeniu z ilością luźnego piachu - dał mi się we znaki. Trzydniowański zdobyty po raz drugi, a przede mną jeszcze spory kawałek...

Dalej na Kończysty, a Starorobociański tym razem podziwiam tylko z daleka.

Ścieżka na Jarząbczy wydawała się prosta, ale nie przeszkodziło mi to, by w dwóch miejscach nieco zabłądzić

Tam, gdzie znajdują się skalne formacje, obrałam złe warianty i w efekcie musiałam się cofać kilka, kilkanaście metrów. Teraz jednak wiem, że tamtędy to przez środek. Zerkając za siebie, widziałam jednak, że od strony Jarząbczego przebieg szlaku jest bardziej oczywisty.
Jarząbczy i Jakubina w duecie

Kończysty solo

Przemknęło mi przez głowę, czy może jeszcze na Jakubinę się nie przespacerować, niby to tylko 15 minut, ale nie zdecydowałam się. I był to dobry wybór, bo czas pokazał, że na odcinku Jarząbczy - Wołowiec siły były deficytowym towarem w moim organizmie.


Pora schodzić z Jarząbczgo. Było to moje pierwsze porządne zejście podczas tego wyjazdu i zdziwiło mnie, że kolano, które dokuczało jeszcze podczas lipcowych zejść, tym razem siedziało cicho. I nie uaktywniło się już na szczęście.


Ponownie jednak udało mi się (tak przypuszczam) zbłądzić na prostej drodze. Miałam problem ze skałkami zlokalizowanymi gdzieś po środku tego odcinka, ale trochę kombinowania, wygibasów i wyszłam na prostą. Wątpliwości miałam także kawałek dalej, gdzie biegły dwa warianty - kierujący w górę (i tutaj brak pewności - przez Łopatę czy kolejną zwykłą skalną formację) i obchodzący bokiem, lżejszy. Nogi zdecydowały. Słońce prażyło niemiłosiernie, nie zamierzałam dokładać sobie metrów, więc starałam się iść jak najłatwiejszą ścieżką. Podejście na Wołowiec mnie umęczyło, ale po dotarciu na szczyt odzyskałam energię.

Od tego miejsca trasa jest mi już znana. Niedługo potem melduję się na Rakoniu, czekając na znajomego. Miałam czas, żeby pofocić, przyjąć płyny i pokarm, a przy tym wypocząć.

Dołączył kolega, pokazał zdjęcie i... wyjaśniło się, czemu Rohacz Płaczliwy, a Dolina Smutna.
Po drodze, jak przystało na grzecznego chłopca, czekał na nas Grześ, a potem Chochołowską na parking.


Trasa wg obliczeń miała 30 kilometrów. Czas spędzony na szlaku wyniósł około 13 godzin. Dla mnie rekordowa pod tym względem wycieczka. No i Jarząbczy - mój nr 11.
23.08.Nie wiem, co mi strzeliło do głowy, żeby poprzedniego wieczoru przed snem wsunąć półlitrową butelkę Pepsi. A raczej jej zawartość. Zmęczenie po całym dniu na szlaku + niewiele snu wskutek częstego budzenia się i wizyt w toalecie = TBE (Totalny Brak Energii)
Ciężko było wstać, ciężko było nogi wlec po szlaku, ale znajomy powiedział, że idziemy do schroniska, więc spodziewałam się czegoś spokojnego, lajciku ja np. spacer na Gąsienicową, tyle że w wydaniu słowackim.
Opuściliśmy ojczyznę. Było to moje pierwsze zderzenie z Tatrami Słowackimi i to dość bolesne... Żałowałam tej Pepsi, a mogłam wypić herbatkę... Miałam mapę, ale nie robiłam z niej użytku, rozeznania wcześniej też nie zrobiłam. Myślałam, że dotrzemy gdzieś na wysokość 1600 m. n.p.m. i jakoś przetrwam. Człapię powoli mimo braku trudności, nie widząc niczego, co miało być tym celem. Było po drodze schronisko, ale to nie było to... Więc dokąd się wlękę?

Po wejściu w dolinę coś już majaczyło wysoko, w oddali, ale jakoś nie chciało mi się wierzyć, że to "tam". Nie pasowało to do mojej wizji łatwo dostępnego schroniska. Trasa się dłużyła, ale z każdym krokiem coraz bliżej... Ze znajomym straciłam kontakt jeszcze przed pierwszym schroniskiem, więc odgrywałam swoją sztukę cierpienia w samotności.
Taka rada dla osób wybierających się w góry z dzieciakami: miejcie litość dla ludzi, którzy ledwo nogę posuwają do przodu, mając wrażenie, że każdy krok może być tym ostatnim. Widząc, jak swobodnie w górę biegli sobie ona i on lat max. 10-12, zastanawiałam się, jak to możliwe. Proście więc swoje pociechy, żeby chociaż poudawały, że im też jest ciężko, a nie pozwalacie na dołowanie ludzi



Po drodze udało się spytać jakiegoś - jak się okazało - Słowaka, jak daleko jeszcze. "Poł hodina, poł hodina" - i potem się zastanawiałam, czy tylko poł hodina, czy poł hodina i poł hodina... Czas pokazał, że chodziło o tę pierwszą wersję.

Krajobrazy w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich były jakże odmienne od tego, co widziałam w Polskich Tatrach, takie... kosmiczne. I Chata Téryego zaprezentowała się w całej okazałości.



Dla mnie schodzenie jest łatwiejsze (choć wielu ma odmienną opinię), więc powrót nie był drogą przez mękę, a miłym, lecz intensywnym spacerem.
24.08.Najlepiej uczyć się na własnych błędach, więc po żadne napoje z kofeiną już nie sięgałam. Na ten dzień zapowiadano zmianę pogody. Znajomy na bieżąco śledził prognozy w jakiejś mądrej aplikacji, z której wynikało, że powinniśmy ze szlaku ulotnić się do 16.
Zależało mi na tym, żeby wejść na Kozi i... weszłam. Nie tak jednak od razu. Zależało nam też na czasie ze względów niepewnej aury, więc wariant najkrótszy przez Roztokę, czarnym szlakiem do schroniska i po przerwie w schronie dalej wzdłuż WSP. Widać, że nad Tatrami Wysokimi niebo nie skąpiło wody, ale wg prognoz jeszcze mieliśmy czas, by spokojnie wejść.
Na szczęście nie było ekspozycji, ale lekko również nie było. Wysokie kamienne stopnie utrudniały mi podejście, ale konieczność popracowania gdzieniegdzie rękami nieco urozmaiciła trasę.



Można było odczuć zbliżający się front... Zaczęło lekko padać, znajomy próbował namawiać do zejścia, bo (nie)mądra aplikacja zwiastowała jakiś armageddon, ale nie tak łatwo mnie przekonać... Do szczytu zostało jakieś pół godziny, więc jeśli w tym czasie rozpęta się ulewa, wracamy, a dopóki opad nie będzie uciążliwy, idziemy.
Drugi + dla intuicji.
Udało się dotrzeć na szczyt, a w drodze powrotnej... chmury się rozstąpiły. Nie był to jakiś omam wynikający z upadku i uderzenia głową o skałę, po prostu pogoda się zlitowała i poprawiła. Gdybyśmy wyszli później, byśmy wędrowali w towarzystwie milszej aury. I mogłabym zrobić ze szczytu więcej zdjęć niż rzucić kilka strzałów w pośpiechu.


Poprawiłam swój lipcowy rekord wysokości, a pogoda popsuła się później niż miała.
25.08.Deszcz, pamiątki, jedzenie. Deszcz, deszcz, powrót.