Właśnie powinienem powoli zacząć pisać podsumowanie turystycznego roku 2020, bo najwyższa na to pora, ale znowu jestem spóźniony i to prawie 2 lata. Ale jak dobrze pójdzie to w styczniu wyjdę na czysto, ale zobaczymy. Póki co biorę się za rok 2018.
Święta, święta i po świętach – to powiedzenie zna każdy. Po świętach zwykle nic się nie chce, dlatego mimo kiepskich prognoz pogody postanowiliśmy się rozruszać.
Był 7 stycznia 2018 roku. W składzie Ula, Ela, Jurek i ja wyjechaliśmy samochodem na Przełęcz Salmopolską i stamtąd myk na Skrzyczne. Pogoda paskudna – mżyło, wiało, sypało, mgła, ale cel osiągnięty – czyli Skrzyczne, a co najważniejsze spaliliśmy trochę świątecznych kalorii…



Od zawsze marzył mi się wschód słońca na Babiej Górze, ale nie w lecie w cieplarnianych warunkach, ale zimą przy siarczystym mrozie… Równo tydzień później, w tym samym składzie osobowym tego dokonujemy. Na górze było jakieś minus 20 stopni i do tego lodowaty wiatr, ale co tam. Te widoki były tego warte. Myślę, ze kiedyś napiszę z tego wejścia dłuższą relację. Póki co wrzucam 3 zdjęcia z tamtego dnia…



Niespełna 2 tygodnie później – w sobotę 27 stycznia 2018 roku ponownie uderzamy na wschód słońca w góry. Tym razem naszym celem jest Potrójna w Beskidzie Małym. Bardzo wdzięczne miejsce do tego typu zjawisk. Wychodzimy z Rzyk czarnym szlakiem przy świetle czołówek, po wschodzie słońca robimy Łamaną Skałę i Leskowiec i schodzimy też do Rzyk, ale w zupełnie innym miejscu. Tym razem do naszej etatowej czwórki dołączył jeszcze Mariusz.




Jesteśmy na początku lutego, a tu ciekawostka. Nie trzeba jechać w góry aby złapać fajny – tym razem zachód słońca. Fotki zrobiłem kawałek od miejsca mojej pracy – zaraz po wyjściu z niej.


W niedzielę 11 lutego jedziemy do Jaworek a właściwie do Czarnej Wody, aby ze znajomymi z nowosądeckiego PTT wejść na Radziejową bez szlaku. Do naszej piątki z Potrójnej dołączyli tym razem Ania z Danielem. I tak w siódemkę wsparliśmy ekipę z PTT. Coroczna akcja górska nosi nazwę „Radziejowa na krechę” i ma swoich zagorzałych wielbicieli. Ja byłem po raz pierwszy, ale bardzo mi się spodobało. W drodze powrotnej było ognisko z degustacją różnych trunków. Oj wesoło było. Szkoda, że nie było to w sobotę, bo byłoby jeszcze weselej…




Dwa tygodnie później w sobotę 24 lutego 2018 roku w składzie Ela, Ula, Jurek, Pablo i ja uderzamy ponownie w Beskid Mały, ale tym razem w jego zachodnią część. Nie bez wysiłku wchodzimy na Czupel z Międzybrodzia Bialskiego. Pogoda miała być lepsza. Jak siedzieliśmy w schronisku na Magurce Wilkowickiej, sypało tak, że była to jedna wielka biała ściana. Po drodze bywało różnie, ale udaje się domknąć pętelkę i szczęśliwie dotrzeć do samochodu.




Tydzień później odwiedziłem moje rodzinne rejony – czyli Dolinę Kobylańską i Bolechowicką. To już był początek marca i wiosna już delikatnie zaczynała o sobie dawać znać.


W kolejny weekend (11.03.2018r.) uderzamy w Gorce na Lubań. Tym razem w składzie Ela, Ania, Gosia, Grażynka, Bożenka, Daniel i ja. Pogoda jest genialna, ale do czasu. Psuje się akurat wtedy jak wchodzimy na wieżę widokową na szczycie. W efekcie widoki były przednie ale nie ze szczytu. Zejście do Tylmanowej trochę się dłużyło, ale ostatecznie daliśmy radę.



Pod koniec marca (23 – 24.03.2018r.) uderzamy na pierwszy tego roku wyjazd dłuższy niż jednodniowy. Celem Bieszczady zimą. Mój plan aby wejść na Tarnicę na zachód słońca może i był dobry, ale przy lepszych warunkach. Zaczęliśmy wchodzić po południu przez Przełęcz Bukowską, Rozsypaniec i Halicz. Warunki były coraz gorsze, zapadaliśmy się w śniegu. Przyznam, że na Tarnicę wszedłem na ostatnich nogach. Już nie chodziło o zachód słońca, ale o to żeby przeżyć…




W drugi dzień przy porywistym wietrze robimy Rawki i Krzemieniec. Krótki, ale bardzo intensywny weekend godny dłuższej relacji, która kiedyś na pewno powstanie…



Tydzień później były święta, a w kolejną niedzielę udaliśmy się rodzinnie na Wawel. Raz na czas trzeba.


W kolejną niedzielę przy pięknej pogodzie - w ilości sztuk 6 szturmujemy Beskid Żywiecki. Robimy trasę z Żabnicy przez Romankę – Rysiankę – Halą Lipowską i Boraczą z powrotem do Żabnicy. Właściwie był to pierwszy wiosenny wypad w 2018 roku.




Kilka dni później powitałem wiosnę również w moim ukochanym Ojcowie...

Dwa dni później korzystamy z tego, że mieszkamy na Jurze i udajemy się szlakiem zamków jurajskich. Kolejno Rabsztyn, Bydlin i Siewierz przy znowu pięknej pogodzie.




Kilka dni później wyruszam z nowosądeckim PTT na pierwszy dłuższy wyjazd w tym roku. Celem jest park narodowy Szumawa znajdujący się na granicy Niemiec, Austrii i Czech. Dosiedliśmy się do autokaru w Krakowie i było jak zawsze z tą ekipą pięknie...
Zaczynamy w Czeskich Budziejowicach, następnie robimy szczyt nieopodal a na koniec zwiedzamy Czeski Krumlov...




W drugim dniu wchodzimy na szczyt o nazwie Plechy, gdzie spotykamy dużą grupę z PTTK Nowy Sącz, a następnie docieramy do trójstyku granic Austrii, Czech i Niemiec. Pogoda świetna, wręcz upalnie jak na koniec kwietnia.




Dzień trzeci to Grosse Arber – najwyższy szczyt Szumawy, leżący na terytorium Niemiec. Fajna wycieczka, super plenery, no i kapitalna ekipa.




Wieczorem imprezka z miejscowymi, z paleniem na stosie czeskich czarownic...

W ostatnim czwartym dniu wyjazdu, ponownie jesteśmy w Czeskim Krumlovie i tym razem zwiedzamy ogrody zamkowe...


Duża relacja jest pod tym linkiem, choć muszę na nowo wgrać zdjęcia...
viewtopic.php?f=11&t=19843Długi majowy weekend trwał w najlepsze, więc wybraliśmy się rodzinnie do skalnego miasta w Ciężkowicach...


A dwa dni później do Jędrzejowa do muzeum zegarów...


Oraz do Nagłowic, gdzie jest dworek Mikołaja Reja.

Tydzień później razem z Elę, Anią, Moniką, Ulą i Jackiem uderzamy w Niskie Tatry na przepiękny szczyt Ohniste, poniżej którego znajduje się największe na Słowacji skalne okno.




Dłuższa relacja pod tym linkiem:
viewtopic.php?f=11&t=20462Raz na czas wybieram się też na rower – tym razem klasycznie razem z Pawłem: Ojców – Dolina Sąspowska – Pieskowa Skała.



Tydzień później znowu Ojców – tym razem spacer z córeczką. Ostatnie przetarcie przed wyjazdem do Rumunii.

30 maja 2018 roku wyruszamy na kolejny dłuższy wyjazd z nowosądeckim PTT. Tym razem celem są przepiękne Góry Zachodniorumuńskie (Apuseni), leżące w północno – zachodniej Rumunii. Mam okazję tu być po raz drugi w życiu i mam ogromny sentyment do tego miejsca.
W pierwszym dniu prosto z autokaru robimy Curcubăta Mare (1 849 m n.p.m.) najwyższy szczyt Gór Apuseni). Było upalnie, byliśmy niewyspani i zmęczeni podróżą, więc końcówka – już w hotelu była ciężka. Mówiąc krótko „bez show”

.




W drugi dzień na ciężkim kacu robimy legendarny wąwóz Cheile Galbanei. Jestem tu po raz drugi i miejsce to wciąż robi na mnie równie wielkie wrażenie jak za pierwszym razem. Kapitalny, ambitny szlak – tzw. „Orla Perć Apuseni”.




W dniu trzecim nastąpiła niestety zmiana planów i zamiast kolejnej ambitnej trasy górskiej zwiedzamy Jaskinię Ghetarul Vartop. W drodze powrotnej zbaczamy w trójkę do jeszcze jednej jaskini. Ta była nawet fajna, ale Danielowi miejscowi podprowadzili kijki sprzed wejścia do niej, co ostatecznie przekreśliło ten dzień.



W czwartym dniu też miała być jaskinia Lodowa Scărişoara, ale nie szło się dopchać do wejścia, więc zrobiła się z tego taka niemrawa trasa. Dobrze, że choć ładne cerkiewki mogliśmy obejrzeć w drodze powrotnej.



W ostatnim dniu, wracając juz do domu zwiedzamy bardzo ładną Oradeę.


Niespełna 2 tygodnie później siedzę już w autokarze, który zmierza w Karpaty Ukraińskie. Tym razem organizatorem wyjazdu jest hutniczo-miejski oddział krakowskiego PTTK. Frekwencja słaba, możemy siedzieć na podwójnych miejscach, prognozy pogody fatalne, ale jest zabawa, są wiśniówki, cytrynówki, więc w drogę

.

Leje prawie całą noc, ale podróż jest wesoła. Nazajutrz leje dalej. Ludzie zakładają peleryny i ruszają w góry, a my z Moniką, Darkiem, Adamem i kierowcą Grześkiem zostajemy w autokarze. Potem lekki rekonesans po mieście i kilka piwek.

Jakąś cerkiewkę nawet też udało się zobaczyć. Bardzo fajny, spokojny dzień.

Jedziemy dalej autokarem, chwilowo przestało padać. Czas ucieka. Jest 20... 21... 22. Jest to na swój sposób zabawne. A niech się dzieje co chce. W końcu docieramy na miejsce. Szału ni ma, ale jakoś damy radę.
W drugim dniu przy zmiennej pogodzie robimy Pisany Kamień.




Na dole w sklepie mieli domaszną, co zapewniło nam zapasy i świetny humor na resztę wyjazdu

W trzecim dniu na ciężkim kacu jedziemy do Kamieńca Podolskiego. W autokarze spędziliśmy jakieś 10 godzin, ale co tam i tak było super, nie licząc rzeźni w drodze powrotnej. Ach ta konserwa...

.


W czwartym dniu wracamy w góry i robimy Jarovicę i Tomnatyk z charakterystycznymi kulami. Pogoda tradycyjnie zmienna, ale dało się chodzić.




Piątego dnia aura miała być najłaskawsza i była. Zatem praktycznie w słońcu wchodzimy na Popa Iwana Czarnohorskiego. To dopiero mój pierwszy dwutysięcznik w tym roku. Po zejściu słuchamy relacji z występu naszych piłkarzy w meczu z Senegalem. Wynik... wiadomo.




W przedostatnim dniu miała być króciutka trasa... W efekcie było ponad 30 km, a naszymi trofeami były Prohebtyna i Baba Ludowa.




Na koniec tego tygodniowego wyjazdu zwiedzamy jeszcze Halicz.


Dziwny był to wyjazd – pogoda nie rozpieszczała, góry nie jakieś topowe, choć wymagały dobrej kondycji, mała jak na warunki PTTK grupa, ale super towarzystwo. Stworzyliśmy naprawdę świetny, dobrze rozumiejący się team. Wielu uczestników znałem wcześniej, a tam poznałem kilka osób, które od tamtej pory często uczestniczą ze mną w górskich eskapadach (Krysia ze Staszkiem). Są też i tacy z którymi mamy regularny kontakt, choć w górach praktycznie się nie spotykamy – jak choćby Rafał czy Jasiu. Wyjazd zacny, a obszerna relacja z niego pod tym linkiem:
viewtopic.php?f=11&t=20295Po tych zagranicznych wojażach oddałem się na jakiś czas mojej kolejnej pasji, czyli grzybobraniom. Tydzień po Ukrainie wyskoczyliśmy z Gosią w okolice Szczawy. Szału może nie było, ale coś tam zawsze się znalazło.


Dwa tygodnie później z kolegami z pracy w Beskid Mały...



Tydzień później w prawie tym samym gronie znowu Beskid Mały...


W góry wracam czwartego sierpnia. W bardzo eksperymentalnym składzie trudnym do powtórzenia z Bożeną, Bohdanem i Danielem. Miał to być weekend w Małej Fatrze, ale przez dni Janosika w Terchowej wróciliśmy w środku nocy, wcześniej zdobywając Suchy i Mały Krywań.




Szczegółowa relacja kiedyś będzie.
Dwunastego sierpnia rozpoczynam długo oczekiwany długi dwutygodniowy urlop. Wyjeżdżamy rodzinnie najpierw na Dolny Śląsk. Zaczynamy od Twierdzy Kłodzkiej.



Drugiego dnia jedziemy do Czech i wchodzimy na Pradziada (żona z córką prawie wchodzą).





Kolejnego dnia zwiedzamy Nachod i Nowe Mesto w Czechach.



Dzień później ponownie Czechy i tamtejsze Góry Stołowe. Wchodzimy rodzinnie na Korunę a potem już samotnie na Spicak. Wracając już zatrzymujemy się w Wambierzycach z piękną Bazyliką.





Następny dzień, no kurcze znowu Czechy. Tym razem wycieczka do Pragi...




Kolejny tydzień spędzamy nad Bałtykiem w naszym ulubionym Unieściu...




Tydzień po powrocie z wakacji, również w rodzinnym gronie udajemy się na Leskowiec z Rzyk. Częściowo bez szlaku, więc z drobnymi przygodami.



Niespełna 5 dni później siedzę już w autokarze Hutniczo-Miejskiego oddziału PTTK w Krakowie – zmierzającym do Wielkiej Fatry. Pogoda idealna. W pierwszym dniu razem z Radkiem Robimy indywidualna trasę i wchodzimy na Rakytov oraz Płoską.




Drugiego dnia też we dwójkę robimy całkiem ambitną trasę. Trawersujemy tym razem Płoską, wchodzimy na Borisov, a potem przechodzimy grań główną Wielkiej Fatry przez Ostredok i Kriżną. Po drodze spotykamy ludzi z naszej ekipy, idących w odwrotnym kierunku, ale oni na Borisov nie wchodzą.




W trzecim dniu wreszcie idziemy z całą grupą na Zwoleń, ale do czasu. Potem tworzymy pięcioosobową grupkę z Agatą, Dorotą, Marusią i Radkiem i schodzimy – zgodnie zresztą z pierwotnym planem do Wyżniej Rewuczy.




Relacja będzie.
Tydzień później rodzinnie uderzamy na Luboń Wielki Percią Borkowskiego. Miał to być ostatni trening przed wyjazdem do Grecji.




W kolejną niedzielę wyruszam do Grecji – ponownie z Hutniczo – Miejskim Oddziałem PTTK w Krakowie. Podróż długa ale wesoła, choć z różnymi obostrzeniami. W każdym razie w poniedziałek docieramy szczęśliwie na miejsce...


W drugim dniu odwiedzamy wodospady Calipso.


Dzień trzeci to kapitalne legendarne Meteory.




Dzień później podejmujemy próbę zdobycia Mitikasa. Wszystko szło świetnie, ale do czasu. Potem załamanie pogody i konieczny odwrót. Skończyliśmy na wieczorku greckim. Szkoda, że bez zdobytego Olimpu, ale było i tak wesoło.





Kolejny dzień to nie kończąca się impreza na plaży.

Grecja - dzień 6 – to wycieczka do Skamieniałego Miasta i zakupy na nasze drugie podejście na Olimp.



Dzień 7 miał być decydujący. Mieliśmy stanąć na szczycie Mitikasa, albo co najmniej dotrzeć do schroniska na 2 100 m n.p.m. I znowu pogoda nas pokonała. Całą noc i pół kolejnego dnia lało jak z cebra. Zamiast Olimpu było muzeum Dion, a wieczorem – już w Paralii finał MŚ w siatkówce Polska – Brazylia.




W ostatnim pełnym dniu nie pozostało nam nic innego jak pobyczyć się na plaży. Mitikas jak na złość co chwilę nam się odsłaniał zza chmur w pełnej krasie.




Nazajutrz, przyszło nam się pożegnać z piękną Paralią…

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w równie pięknej Macedonii. Za rok tu wrócę – obiecałem sobie…

Obszerna relacja z wyjazdu do Grecji znajduje się pod tym linkiem:
viewtopic.php?f=11&t=20683Po powrocie z Grecji życie musiało toczyć się dalej. Brak sukcesu w walce i Mitikasem trochę uwierał, ale trzeba było sobie wyznaczyć kolejne cele. I tak 10 dni później wyjeżdżamy na 3-dniowy wyjazd na Słowację. Najpierw w 6-osobowej grupie (z Elą, Anią, Mariuszem i dwoma Pawłami) wchodzimy na Busov – najwyższy szczyt Beskidu Niskiego, tocząc wcześniej batalię z dziesiątkami cygańskich dzieci.




W miejscowości Remetské Hamre dołącza do nas Krysia ze Staszkiem i w tym gronie poznajemy najpiękniejsze zakątki gór Vyhorlat. W niedzielę najwyższy szczyt o tej samej nazwie co całe pasmo…


W poniedziałek natomiast jezioro Morskie Oko i legendarny przepiękny Sniński Kamień. Pogoda cudowna, było pięknie.




Relacja z tego wyjazdu pod tym linkiem:
viewtopic.php?f=11&t=20751Ostatniego dnia października miała być piękna pogoda, więc wzięliśmy z kumplem z pracy dzień urlopu i pojechaliśmy na grzyby. Nie było ich zbyt wiele, ale połaziliśmy trochę po lesie, odwiedzając po drodze zamek Ogrodzieniec w Podzamczu.


Wydawało mi się wtedy, ze to definitywnie zamknie temat grzybobrań w 2018 roku, ale 6 listopada przypuściłem jeszcze atak na opieńki, obserwując przy okazji piękny zachód słońca.


Przed długim weekendem listopadowym okazało się od słowa do słowa, że Krysia ze Staszkiem jadą w Sudety zakończyć temat Korony Gór Polski. I tak nieśmiało podpięliśmy się z Danielem i Pawłem na tę eskapadę. Pierwszego dnia zdobyliśmy potwora w postaci Skopca…


A potem już poważniejszy twór czyli Skalnik – najwyższe wzniesienie jakże pięknych Rudaw Janowickich.


Drugiego dnia zrobiliśmy karkonoski klasyk – czyli Szrenica i Śnieżne Kotły ze Szklarskiej Poręby. Dzień krótki, więc trzeba się było streszczać, ale dało radę. Było święto narodowe, więc ładnie machaliśmy narodową flagą.




W ostatnim dniu robimy Wysoką Kopę w Izerach, gdzie Stasiki dopełniły dzieła, a myśmy byli tego naocznymi świadkami. Błyskały flesze aparatów, strzelały korki od szampanów. Atmosfera była podniosła..


Na koniec, już wracając robimy jeszcze Chełmiec. Niestety we mgle. Wtedy właśnie pomyślałem, że też trzeba by w końcu skompletować tę koronę…

Tydzień później krótki wypad do doliny Racławski, którą mam niedaleko i w miarę regularnie odwiedzam.


Pierwszego grudnia uderzamy z Aldoną, Izą i Darkiem na koncert Quo Vadis, Wolf Spiker i Turbo. Było pięknie, tylko ta kaucja za te kubki od piwa… Ciężko się było w tym połapać, zwłaszcza po kilku piwach.



Dziewiątego grudnia wyjeżdżam na ostatni górski wypad w roku 2018. Razem z Bożeną, Jackiem, Elą, Moniką, Marzeną i Radkiem robimy Cichoń, Ostrą i Modyń w Beskidzie Wyspowym.




Turystyczny rok 2018 niemal tradycyjnie zamykam w Ojcowie w dniu 16 grudnia 2018r.


Na pewno nie był to zły pod względem turystycznym rok. Wreszcie udało mi się dotrzeć do Grecji. Niemal tradycyjnie odwiedziłem Ukrainę i Rumunię. Udało się też zrobić kilka pomniejszych wyjazdów jak choćby jesienne Karkonosze, czy też przepiękny Vyhorlat. Właściwie góry i nie tylko towarzyszyły mi na co dzień. Ale w tej beczce miodu była tez łyżka dziegciu – czyli brak powodzenia w ataku na Mitikasa – najwyższy szczyt Grecji. To był jeden z głównych celów na ten rok. No cóż – nie można mieć wszystkiego. Dziękuję wszystkim za towarzystwo na szlaku i poza nim… A na Mitikasa jeszcze wrócę jak zdrowie pozwoli.
Wojtek