Nie było łatwo się dostać na ten wyjazd, ale jakoś się udało. Zimowe Bieszczady z PTT Nowy Sącz w ostatnich latach były wyjazdami wewnątrz polskimi. Tym razem już sam plan elektryzował mocniej niż zwykle, bo pojawiła się szansa na zdobycie najwyższego szczytu całych Bieszczadów zimą. Super, ambitnie, zacne towarzystwo – dobra zabawa gwarantowana.
Samochód zostawiamy jak zawsze ostatnio u Izy i przed 22 witamy się już z naszymi znajomymi z Nowego Sącza. Znajomych twarzy jest dużo. Poza Rumunią to chyba najbardziej transparentny wyjazd z PTT. Tuż po 22-ej autokar leniwie rusza z ulicy Morawskiego. Wszyscy usadowieni, gotowi na nową przygodę. Podróż jak zawsze w tym gronie mija wesoło, nawet bardzo. Tym razem jesteśmy mocno rozstrzeleni po całym autokarze, ale nie przeszkadza to w swobodnym przepływie pozytywnej energii. Przekroczenie granicy - rzekłbym tradycyjnie, odbywa się w jakiejś równoległej rzeczywistości. Co oczywiście też jest pozytywne, bo poczucie czasu jest mocno zaburzone, a jak wiadomo ta granica rządzi się swoimi prawami.
Otwieram jedno oko, potem drugie. Gdzie my to jesteśmy... Jest już jasno. Na zewnątrz o dziwo biało (zjawisko dawno nie widziane w Polsce – przynajmniej na nizinach).

Pierwsza myśl, oby nie trzeba było zaraz wysiadać, druga myśl – trzeba się czegoś napić, trzecia myśl – zjeść też by coś można było. Rzeczywistość okazała się łaskawa. Było jeszcze trochę czasu na ogarnięcie się. Autokar zatrzymuje się na parkingu pod zajazdem w miejscowości Biłasawica. To stąd będziemy uderzać na Pikuj. Poranna krzątanina trwa w najlepsze. Jedni się przebierają, drudzy, jedzą, trzeci piją, ale po niespełna godzinie wszyscy, którzy zdecydowali się iść na Pikuj, stoimy w pełnym rynsztunku na zewnątrz. Szybka fotka i operacja „Zimowe Bieszczady Ukraińskie 2020” rozpoczęta na dobre.

Pogoda, hmm... zawsze jakaś jest. Są nawet kopki siana – chyba gospodarz się nieco zdrzemnął.

Na razie idzie się fajnie bo po płaskim, jednak wszystko co dobre szybko się kończy. Wkrótce zaczyna się całkiem żwawe podejście, a śniegu z każdym krokiem coraz więcej. Oj dawno nie widziałem takiej pięknej zimy... A nie, widziałem na Radziejowej niecałe 3 tygodnie temu.

Po kilku godzinach, litrach wylanego potu, zbieramy siły na ostatnie podejście. Tu już naprawdę jest ciężko. Śniegu po dupę, zero śladów, duża stromizna i bardzo kiepska widoczność. Kumulujemy energię na ten ostatni, wcale nie taki krótki fragment.

Ostatnie podejście jest masakryczne. Jest tutaj mnóstwo nawianego śniegu. Myślę, że spokojnie do pasa. Tak na dobrą sprawę to nie wiadomo do końca gdzie mamy iść. Jedno jest pewne, musimy iść do góry. Raz po raz zapadamy się po pas. Najgorzej mają ci co idą z przodu, ale i tak ich ślady są błyskawicznie zawiewane śniegiem. Każdy idzie już na własny rachunek. Najmniej energii się traci idąc zygzakiem. Nawet jak już widzieliśmy szczyt, to nie dowierzaliśmy do końca, ze to już tu. No ale w końcu się udało.



Powiedzieć, że odczułem satysfakcję jak stanąłem na szczycie, to nic nie powiedzieć. Było zajebiście, mimo, ze lodowaty wiatr przewiewał nas na wskroś. Dłonie nawet w rękawiczkach marzły okrutnie, a wódka przymarzała do rękawiczki. Pikuj zimą to nie byle górka. To nie Tarnica, gdzie szlak jest co chwilę przecierany. Pikuj w warunkach zimowych trzeba sobie po prostu wyszarpać. Tak „wyglądał” ostatni nieszczęśniik z naszej grupy, który zmierzał na szczyt.

Jesteśmy w komplecie. Szybka bania, ostatnie spojrzenie na oszronioną figurę Chrystusa i rozpoczynamy błyskawiczne zejście.

Byle jak najszybciej zejść z pola działania wiatru. Co chwilę ktoś się przewraca, albo zapada w śnieżnej dziurze, starannie zakamuflowanej białym puchem. Niżej jest już ciszej i spokojniej. Śniegu również coraz mniej. Można już w miarę bezpiecznie maszerować i wreszcie słyszymy siebie nawzajem. Schodzimy do wioski, gdzie rozpoczynamy od poszukiwania jakiegoś baru. Jak to na Ukrainie, bar musi być. Uwielbiam ten moment, zamelinować się w jakimś szynkwasie po udanej akcji górskiej. A na Ukrainie to już w ogóle.

Jedni tu zabawili krócej, inni dłużej. Nie było już żadnego ciśnienia aby się spieszyć. Wracając już do pensjonatu podziwiamy jeszcze obiekty sakralne - większe...

i... mniejsze

Wieczorem po kolacji imprezka z tańcami. Było pięknie.
Dzień 2
Miłe złego początki – tym popularnym i nieco wyświechtanym powiedzeniem można skwitować nasz drugi dzień pobytu na Ukrainie. Po nocnej podróży i zdobyciu Pikuja prosto z autokaru w ciężkich, bądź co bądź warunkach, nasze siły były mocno nadwątlone. Nie, że poszliśmy spać z kurami, aż tak źle nie było. Była wieczorna posiadówka, były tańce i lane piwo za barem. Dotrwałem mniej więcej do północy, wszak dzień drugi też nie miał być spacerkiem...
Po dość osobliwym śniadaniu, składającym się z kaszy i dodatków mięsno – warzywnych pakujemy się do autokaru. Pogoda od rana nas rozpieszcza. Po wczorajszej zawierusze nie ma śladu, nic nie sypie, nic nie wieje. Zapowiada się bajkowy górsko dzień.




Po mniej więcej pół godzinie i zaaplikowaniu odrobiny szczepionki na koronawirusa, ruszamy w trasę. Póki co, idziemy dość szeroką jak na standardy ukraińskie drogą. Choć jest ona płaska to zdradliwa, bo zalega na niej cienka warstwa lodu. Przekonał się o tym nawet Rysiek – zdobywca Lhotse w 1958 roku i w końcu założył raczki

. Pstrykamy zdjęcia, rozmawiamy i wkrótce docieramy do centrum wioski, gdzie znajduje się kościół a obok niego sklep – dość powszechne zjawisko.

Uzupełniamy zapasy szczepionki. Będziemy osłabieni, nie możemy ryzykować. Zaczynamy mozolnie, gęsiego wspinać się do góry.

Pogoda wciąż genialna, nic nie zapowiada gwałtownych zmian, które wkrótce miały się stać naszym udziałem. Póki co konsekwentnie pniemy się w górę, a wymaga to sporej energii, bo droga staje się coraz bardziej stroma.

Szacunek dla przecierających, bo ich zadanie było najtrudniejsze. Kiedy wydawało się, że trasa choćby na chwilę się wypłaszczy, to zaraz skręcała w innym kierunku, aby tego nie uczynić. Między drzewami zaczęliśmy dostrzegać, że niebo już takie niebieskie nie jest, a i jakieś podejrzane ruchy powietrza zaczęliśmy odczuwać. Grzesiek to skwitował jednym trafnym zdaniem, którego chyba jednak nie zacytuję

. Wszystko miało się wyjaśnić na połoninach i tak zdarzyło się w istocie. Początkowo było jeszcze ok., kilka zdjęć z niezłymi widokami udało się zrobić, ale później już zaczęła się zadymka.


Początkowo niewinna i dość spokojna, ale z każdym metrem wyżej, dmuchało mocniej, a śnieg i drobinki lodu bombardowały bezlitośnie nasze twarze.

Żałowałem, że nie miałem gogli, ale cóż było czynić. Powoli noga za nogą konsekwentnie pięliśmy się w górę, raz na czas zapadając się w zlodowaciałym śniegu. Takie chwile irytują i mocno osłabiają. W ciężkich bólach, nie widząc już prawie nic, docieramy na przełącz wciętą między dwa wierzchołki Ostrej Hory. Właściwy szczyt jest po lewej stronie, po prawej jego nędzna imitacja, niższa o kilka metrów. Wydaje się, ze mamy go na wyciągniecie ręki, ale w tych warunkach i kilkadziesiąt metrów robi dużą różnicę. Stoimy na przełęczy i czekamy. Wypizd jest totalny. Kilka osób decyduje się aby pójść w prawo na niższy wierzchołek. My konsekwentnie czekamy na resztę ludzi aby ostatecznie wspiąć się na Ostra Horę.

Ale sytuacja się komplikuje – tych idących z tyłu wciąż nie ma, a my już jesteśmy przewiani do szpiku kości. Próbowaliśmy wszystkiego, ale najskuteczniejsze w podniesieniu termiki ciała, okazało się zbiorowe tulenie. Jesteśmy w centrum zadymki. Mija kolejnych kilka minut. Ponieważ wciąż nie jesteśmy w komplecie, a dalsze czekanie w tym miejscu wydaje się pomysłem karkołomnym, zapada decyzja o odwrocie tą samą drogą. Chyba wszyscy przyjęliśmy ją ze zrozumieniem. Szturmowanie na siłę wierzchołka w tych warunkach, grupą liczącą prawie 50 osób miałoby znamiona ułańskiej fantazji. Zatem nie ociągając się deptamy z powrotem w dół. Po naszych śladach sprzed mniej więcej pół godziny nie zostało nic. Biel znowu jest nieskazitelnie czysta.

Z ulgą wchodzimy do lasu. A tu jak ręką odjął. Znowu się słyszymy i możemy się spokojnie na chwilę zatrzymać. Po takich przeżyciach trzeba koniecznie uzupełnić poziom szczepionki we krwi. Co ciekawe środek ten zaczął działać na niektórych rozweselająco. Pojawiły się jakieś walki na śnieżki, tarzanie się w zaspach, szczere rozmowy na stare trudne tematy. No cóż, każde lekarstwo ma jakieś działania niepożądane

. I w tej miłej, niemal rodzinnej atmosferze docieramy ponownie do naszego znajomego sklepu. I co się okazało - że Ukraińcy nie zasypiają gruszek w popiele w temacie koronawirusa – tylko stworzyli swoje własne unikatowe lekarstwo. Pytamy czy sprzedadzą... Godzą się po negocjacjach, ale nie ma naczyń. Sprzedawczyni rusza do domu na ratunek, wydaje się rozumieć nasze trudne położenie. I tak oto zostaliśmy ocaleni. Droga powrotna do autokaru minęła nam wyjątkowo przyjemnie. Po obiadokolacji rozpoczęliśmy świętowanie. W końcu spędziliśmy razem fantastyczny górsko, a przede wszystkim towarzysko dzień, a reszta jest szczepionką... przepraszam milczeniem

.
Dzień 3
Dnia trzeciego mieliśmy prawo wyboru. Można było ponownie iść w góry, ale można było również skorzystać z dobrodziejstw gorących basenów w miejscowości Tucholka. Trzecią opcją była szwędaczka po miejscowości, tudzież drzemka w autokarze.. Po drodze bardzo przyjemne widoki z autokaru. Tak przyjemne, że chciało by się tu zostać na dłużej.




Baseny raczej wykluczałem, góry rozważałem, w autokarze ostatecznie zostałem. Połaziliśmy trochę po miasteczku, zrobiliśmy parę zdjęć, zjedliśmy ukraiński barszczyk.





Wkrótce autokar zaczął się zapełniać. Przyszła pora na degustację świeżych nabytków. Było ciepło, towarzysko, smacznie i przyjemnie. I w tej sielankowej atmosferze dojechaliśmy na przejście graniczne. Tu standardowo zakupy – morosze, nemiroffy, chałwy, lwowskie, czekoladki, krówki. I wszystko byłoby super, gdyby nie pokaz siły polskiej (a jakże) służby celnej. Chyba nigdy nas tak nie przeczołgali, łącznie z osobistymi deklaracjami przewożonych używek i RTG bagaży. Jakieś 3 godziny w plecy. Dość często bywam na Ukrainie, ale takiej jazdy nie pamiętam. Pozytyw jest taki, że nie tylko wszystko co dobre, ale i wszystko co złe też się kiedyś kończy. Do Sącza dojechaliśmy późnym wieczorem. W domu byłem w środku nocy – zmęczony, ale zadowolony.
Pierwszą część relacji pisałem kilka miesięcy temu, kiedy koronawirus był dla nas jakąś fatamorganą, więc i sporo żartowaliśmy na ten temat. Obecnie sytuacja wygląda zupełnie inaczej, ale musimy zachować spokój i poczucie humoru. Był to ostatni zorganizowany odgórnie wyjazd, na którym byłem w tym roku, dlatego eskapada to szczególna. Nie pozostaje nic innego jak życzyć sobie i Wam byśmy się jak najszybciej mogli razem spotkać w górach – bez żadnych ograniczeń, nakazów, zakazów. Tak po prostu. Będąc wtedy na Ukrainie chyba w najczarniejszych snach nie spodziewaliśmy się jak rozwinie się sytuacja w naszym i nie tylko kraju. Ale były tyfusy, czarne ospy, hiszpanki i ludzkość jakoś przetrwała, więc pewnie i tym razem jakoś damy radę wspólnymi siłami.