Miałem tam być już tydzień temu z moimi znajomymi, ale z różnych względów się nie udało. Miejscówka jednak nie spadła z rozkładu jazdy na ten rok, a jak Rafał jeszcze zaproponował spotkanie wigilijne pod Jaworzem to pojawiła się szansa na upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu.
W okolicach Krakowa słonce jest w ostatnim czasie towarem wysoce deficytowym. Z zazdrością patrzyłem na zdjęcia z gór robione przez moich znajomych w ostatnich dniach, gdzie słońca było aż w nadmiarze. Mnie też musi się poszczęścić.
Wyjeżdżam gdzieś piętnaście po 6-tej. Oczywiście mgła, lekki mróz i ślisko na drodze. Zabieram po drodze Krzyśka i Elę i mkniemy do Limanowej. Po zjeździe z autostrady mgła znów gęstnieje. Chwilami widoczność niemal zerowa, ale na szczęście się rozwidniło w międzyczasie, więc można jakoś jechać. Kilka minut po 8-mej jesteśmy już na obrzeżach Łososiny Górnej. Witamy się z Krysią i Staszkiem i robimy szacher – macher z samochodami. Mój zostawiamy tutaj, a w piątkę mkniemy w kierunku Babiej Góry. Po zaparkowaniu, w jakieś minuty w stylu alpejskim osiągamy wierzchołek Babiej Góry. Jakieś pytania ?



Przemieszczamy się nieco w kierunku Jaworza i rozpoczynamy podejście. Na początku w mglisto – szadziowatej pogodzie, ale z czasem przebłyski słońca były coraz mocniejsze. Po lewej mijamy kapliczkę – jeszcze we mgle.

Ale za to po naszej prawej – widok czystej wody…

Jest i osławiona wieża pod Jaworzem – taka oldschoolowa.


Jak ja tam wlezę ? Wczoraj się zarwał pode mną szczebel w drabinie i biodro boli przy bardziej gwałtownych ruchach. Wejść wejdę, ale czy zejdę ? A może znów coś pode mną trzaśnie. Może lepiej sobie odpuścić ? No nie, będzie morze chmur w dole. Idę. Schody śliskie i strome, ale nawet bez większych problemów wtaczam się na górę. No i warto było. Może nie jest to idealne morze chmur bo takie jakieś rozlazłe, ale jest nieźle. Aparat aż się grzeje od robienia kolejnych zdjęć. Nawet Tatry się na chwilę pokazały.





W końcu schodzimy, by nie robić sztucznego tłoku. Nawet bez większego bólu się udało. Na dole miało być ognisko. Początki były ciężkie – brak drzewa, brak ognia, brak ludzi, ale powoli, powoli wszystko się rozkręciło. I niczego nie brakowało. W międzyczasie i na dole na chwilę mgła się rozwiała i zobaczyliśmy górę Chełm z nadajnikiem na szczycie.

Ognisko się pali, a my przy nim. Rafał uwiecznia nas z wieży…

…przy ognisku…

i po długich negocjacjach na tle CAŁEJ wieży…

Trwa górska wigilia – specyficzna – jak wszystko w tym roku, ale bardzo miła i klimatyczna. Są opłatki tradycyjne, opłatki w płynie i fachowe jadło i napitek. Krysia 3 termosy gorącego barszczyku i paszteciki specjalnie tu przytargała. Szacun ! Były też symboliczne upominki dla uczestników i szczegółowe mapy Beskidu Wyspowego. PKP.
Czas mijał szybko, a drogi nam nie ubywało. Do samochodu mieliśmy stąd bite 3 godziny, albo i lepiej. Trochę się niepokoiłem o moich znajomych, bo przedkładali opłatki płynne nad tradycyjne, ale trzeba wierzyć w ludzi. Koło 12:30 ostatecznie się żegnamy i ruszamy w stronę Jaworza. Jest tu dość ostre ale niezbyt długie podejście, dodatkowo tego dnia mocno zalodziałe.

Jeszcze kawałek i jesteśmy na szczycie.


Ruszamy dalej w stronę Sałasza. Po drodze kapitalny bukowy las.

Przed Sałaszem moja 2-osobowa minigrupka coś zaczęła tracić rezon. Zacząłem się zastanawiać czy jest sens byśmy wszyscy razem szli do samochodu. Podejmujemy decyzję, że Krzysiek zejdzie z Elą w okolice wyciągu narciarskiego Limanowa SKI, a ja pociągnę dalej sam do Łososiny Górnej i podjadę po nich.
Zatem od Sałasza staję się samotnym wilkiem Mcquade.



Poniżej Sałasza Zachodniego jest super polanka z widokiem na Tatry.


Potem jeszcze jeden punkt widokowy i rozpoczynam podejście na Sarczyn.

Wcale nie takie lajtowe jakby się mogło wydawać. Trochę można się tu spocić, mimo iż to relatywnie niewielkie górki.

Nie wiem czy tylko mnie się ta nazwa kojarzy z solami kwasu siarkawego ?

Teraz z górki na pazurki i znowu podejście, tym razem na Groń.

Po drodze znowu widokowa polanka.

I wreszcie ostatni dzisiaj – już siódmy szczyt o nazwie Dzielec.
Tutaj już słońce zaczęło zachodzić, a mnie pozostało dosyć ostre zejście, na szczęście wprost do samochodu.


I tak dobiegła końca moja samotna krucjata. Pozostało jeszcze znaleźć moich znajomych, którym zostawiłem po drodze wskazówkę, gdzie mają skręcić. Na szczęście z niej skorzystali i po 16 byliśmy ponownie w komplecie.
Wracało się bardzo ciężko. Walka z ostrym cieniem mgły mocno dawała się we znaki, ale w jednym kawałku wróciliśmy do domu. Dziękuje za wspaniałe towarzystwo i miło spędzony dzień. I tradycyjnie do następnego…
Może jakiś symboliczny wypad w sylwestra – oczywiście do 19-tej

.