W roku 2015 po raz pierwszy pojechałem z nowosądeckim PTT do Rumunii. Od tamtej pory robiłem to co roku. Licznik z wiadomych względów zatrzymał się na roku 2019. Były 2 lata przerwy, więc ochota na uczestnictwo w roku 2022 była ogromna. Miejsca rozeszły się szybko jak bilety na ostatni w karierze koncert Slayera. Ważne, że udało się załapać na listę.
Kilka dni przed wyjazdem kontaktuje się ze mną Piotrek, w kwestii wspólnego dojazdu do Nowego Sącza. Dogadujemy szczegóły i 14-go czerwca porę minut po 15-tej wyruszamy wspólnie spod Futura Park w Modlniczce. Trasa idzie w miarę sprawnie i tuż przed 18-tą pakujemy się do wyjątkowo tym razem barwnego autokaru. Miło spotkać znowu starych znajomych. Trochę gadamy, co nieco wchłaniamy, czyli jest normalnie...

Niepostrzeżenie przekraczamy granicę węgiersko – rumuńską i cofamy zegarki o jedną godzinę – przynajmniej te które się same nie przestawią. Jesteśmy w okolicach Oradei. Przewodnicy fundują nam miłą niespodziankę i wjeżdżamy w środku nocy na punkt widokowy, by zobaczyć to miasto z góry. Nie ukrywam, że robi to spore wrażenie. Jest klimacik.



Wracamy do autokaru. Jeszcze kilkaset kilometrów drogi przed nami. Jak to zwykle nad ranem, kiedy już świta, spać się chce najbardziej. Koło godz. 9-tej docieramy w rejon miejscowości Pasul Bucin, skąd będziemy wchodzić na Saca Mare (1776 m n.p.m.) - najwyższy szczyt gór Gurghiu. Jak zawsze nie chce się wysiadać z autokaru, ale co zrobić...

Leniwie ruszamy, ale szybko się rozkręcamy. Jest i pierwszy zasłużony postój.

I pierwsze mini-grupowe zdjęcie na rozstaju szlaków.

Jest i zdjęcie indywidualne na zalesionym szczycie bez tabliczki.

A po powrocie na zasadniczy szlak, gustowny mały drewniany domek.

Na wycieczce nie mogło również zabraknąć miejscowego pieska. Punkt obowiązkowy wyjazdów do Rumunii.

I tak niepostrzeżenie, nie wysilając się jakoś szczególnie, wchodzimy na wierzchołek.


Skłamałbym gdybym powiedział, że ten szczyt jakoś szczególnie mną wstrząsnął. To taki kolejny dzień w biurze. Miło tutaj poleniuchować i coś zjeść. Przejrzystość taka se, ale coś tam widać. Zejście miało być innym szlakiem, tylko jak go tu znaleźć. Widmo chaszczowania zawisło nad nami...

Po pół godzinie nierównej walki z karłowatymi żywotnikami zdecydowana większość odpuszcza i decyduje się na zejście tą samą drogą. Kilku fanów przeżyć a-la Bear Grylls jednak uparcie prze do przodu szlakiem widmo. No cóż, spotkamy się niżej – oby.
Droga powrotna coś mi się dłuży. Aż mi się wierzyć nie chce, że aż tyle tu szliśmy na górę. Ale w końcu – niestety z odnowionym bólem kolana, ale i z całkiem niezłymi widokami po drodze docieramy do autokaru.



Pierwszy dzień górski zaliczony. Lubię te przejazdy do hotelu, kiedy już można się w pełni wyluzować. Zakwaterowanie, obiadokolacja i w miarę szybki sen, bo jutro czeka nas ciężki, ale i super atrakcyjny dzień.
Dzień 2, a wg biur podróży – trzeciPo śniadaniu wyruszamy w drogę. Czaka nas 70 km przejazdu. Lubię taki układ. Śniadanko dobrze się ułoży, a i Paweł ma szansę zrobić kilka długości autobusu.

Mijamy po drodze Czerwone Jezioro (Lacul Rosu), bardzo popularne w Rumunii. Jest to jezioru osuwiskowe, ciągnące się wzdłuż drogi. Nie zatrzymujemy się tutaj, przynajmniej na razie, podobnie jak w spektakularnym wąwozie Bicaz. Przejeżdżamy natomiast do zapory na jeziorze Izvorul Muntelui. Fantastyczne to miejsce i dostępne praktycznie prosto z autokaru. Zdjęć niby nie można tu robić, ale trudno też tego nie uwiecznić...




Po krótkiej przerwie przejeżdżamy w Góry Ceahlău, gdzie będziemy zdobywać szczyt Toaca, mierzący 1 904 m n.p.m. Ze względu na swój kształt i krążące o nim legendy nazywany jest przez miejscowych Mołdawskim Olimpem. Dlatego mołdawskim, że poza państwem o tej nazwie jest również kraina historyczna, obejmująca część terytorium Rumunii coś jak z Macedonią i Grecją). Były nadzieje, że podjedziemy autokarem trochę dalej, ale nisko zawieszony szlaban ostatecznie pozbawił nas złudzeń. W tym momencie przybyło nam 300 m w pionie. Kupujemy bilety wstępu do parku narodowego po 10 lei i w drogę. Pierwsza część drogi nie jest zbyt ciekawa. Wiedzie lasem w dosyć stromym terenie. Widoki praktycznie zerowe. Ale im wyżej tym lepiej.



A jeszcze wyżej to już petarda. Piękne skalne twory, podobne do tych, które miałem kiedyś przyjemność podziwiać w górach Ciukas.



Pora na odpoczynek i małe co nieco.


Na skałkach przed nami wylegują się kozice.
Wydawało się, że stąd będzie już płasko. Nic bardziej mylnego. Straciliśmy sporo wysokości, by ponownie z mozołem ją odbudowywać.
Widok schroniska (Cabana Dochia) leżącego na wysokości 1 750 m n.p.m. zdecydowanie poprawił nam humor.

Tutaj dłuższa przerwa na posiłek przed podejściem na dzisiejszy „Olimp”. Widać stąd dobrze Ocolașu Mare mierzący 1907 m n.p.m. – najwyższy szczyt Gór Ceahlău. Jest on niedostępny turystycznie ze względu na ścisły rezerwat przyrody w tamtym rejonie. Nasz cel jest jasny. Ruszamy. No faktycznie tak „olimpowato” Toaca wygląda. Nieco Mitikasa rzeczywiście z kształtu przypomina...


Po kilkunastu minutach dochodzimy do absolutnej osobliwości tego rejonu – stromych schodów, wyprowadzających na sam szczyt. Jest ich 519 i robią niesamowite wrażenie. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że są metalowe, ale nic z tych rzeczy. To jakiś dziwny materiał, ale dosyć przyjazny dla naszych nóg.

Nie powiem, że się nie zmęczyłem na tych schodach. Specyficzne ustrojstwo, ale cholernie oryginalne. I tak niepostrzeżenie wchodzimy na szczyt. Sam wierzchołek urodą nie grzeszy, ale cała ta schodowa otoczka powoduje, że mamy poczucie przebywania w wyjątkowym miejscu.




Euforia nam się udziela, więc nawet zamieniamy się koszulkami.

Czego to się nie robi dla uzyskanie lepszego efektu na zdjęciu.

Zejście mnie przeraża ze względu na opłakany stan mojego kolana, ale przecież nikt tego za mnie nie zrobi. Powoli boczkiem w dół...

Gdy reszta ekipy melduje się ponownie pod schroniskiem, ja ustalam z Krzyśkiem, że zaczną już schodzić, aby nie opóźniać potem grupy. Kolano boli, ale wspomagam się kijkami i jakoś powoli to idzie. Po drodze obserwuję ciekawy twór skalny. Skojarzyła mi się jakoś kaplica czaszek w Czermnej. Czy słusznie, oceńcie sami.
Stopniowo wyprzedzają mnie kolejni uczestnicy naszej eskapady – w tym nasz kierowca z żoną. Taka ciekawostka – chodzili z nami codziennie po górach. Rzadkie zjawisko, ale bardzo pozytywne. W końcu zostaliśmy sami z zamykającą Asią, ale strata nie była duża.
Ruszamy autokarem w drogę powrotną, ale to nie koniec atrakcji na dziś. Zatrzymujemy się w miasteczku Bicaz i odwiedzamy królewski pałacyk myśliwski, w którym swego czasu był internowany Prezydent Ignacy Mościcki.

Ostatnią atrakcją na dziś jest wąwóz Bicaz, z wysokimi na kilkaset metrów prawie ścianami.



Ach cóż to był za dzień. Wróciliśmy późno, ale warto było...
Dzień 4Czyli jak łatwo można przekombinować. Na ten dzień była planowana dosyć długa trasa w Górach Hasmas, ale ponieważ kolano dość mocno mi doskwierało, to zacząłem kombinować, że nie pójdę z zasadniczą grupą tylko od drugiej strony. Na moją wersję zdecydowało się około 10 osób. Pożegnaliśmy peleton na przełęczy i skierowaliśmy się autokarem w zupełnie inną część pasma Hasmas. Nie spodziewałem się, że mamy do przejechania taki kawał drogi. Jechaliśmy dobrze ponad godzinę, a jeszcze doszła do tego weryfikacja ewentualnego szlaku zejściowego dla „biegaczy”, co pochłonęło prawie kolejną godzinę. I kiedy już mieliśmy startować z miejscowości Balan szlakiem niebieskim okazało się, że nie ma żadnego sensownego miejsca aby mógł zaparkować tam autokar. Ostatnią deską ratunku wydawał się być szlak czerwony rozpoczynający się kilka kilometrów dalej. Na szczęście było tutaj wystarczająco dużo miejsca aby zostawić autobus. Startujemy zatem szlakiem czerwonym. Jest upalnie, co zwiastuje jakieś popołudniowe burze. Pasmo Hasmas wygląda z dołu całkiem dostojnie. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że nieco przypomina osławioną Skałę Królewską (Piatra Craiului).
Droga miejscami jest błotnista, co znaczy że opady deszczu nie omijały tego rejonu. Szlak gwałtownie skręca w lewo. Ten moment łatwo przegapić. Obawiamy się trochę o nasze koleżanki idące z tyłu. Nawet chyba im strzałeczkę z patyków ułożyliśmy na ziemi, albo co najmniej mieliśmy taki zamiar…
Wchodzimy w strefę pastwisk, owieczek i psów pasterskich. Po lewej minibacówka z perforowanym dachem.


Jest też i całkiem pokaźne stado owieczek.

Przez ten teren bezpiecznie przeprowadza nas tamtejszy pasterz. Pieski wtedy jakby spokojniejsze.

Jak się odwracamy to za nami całkiem solidna górka i Bożenka, dzielnie walcząca z podejściem.

Kawałek wyżej robimy sobie postój na małe co nieco. Dalej będzie już tylko gorzej. Zaczynają się jakieś betonowe płyty, ale stromizna jest nieludzka jak na taki wydawałoby się w miarę spokojny teren. Czasem trzeba się kijkami zapierać aby nie zjechać na butach kilka metrów w dół. Ten kto budował tutaj tą drogę musiał mieć pod górkę w szkole – zwłaszcza na fizyce. Każdy idzie swoim tempem. Tutaj można przyspieszyć wyłącznie w myślach.

Żadnych zdjęć tu nie robimy, to po prostu walka o przetrwanie. Wreszcie następuje przełom, teren delikatnie się zaczyna wypłaszczać. Z radości robimy sobie głupawą prawie grupową fotkę.

Jeszcze kawałek w górę i stoimy przy schronisku Cabana Piatra Singuratică, znajdującym się na wysokości 1 504 m n.p.m. Na ostatniej prostej kilka kropel deszczu spadło nam na nosy. Tym bardziej ucieszył nas finisz w schronie. Piwa lanego brak, ale jest półlitrowe w plastikowych butelkach po 6 lei. Oferta nie do odrzucenia. Robimy trochę zdjęć, bo nie wiadomo co się za chwilę będzie dziać.
Otoczenie schroniska jest naprawdę przepiękne.





Do schroniska dociera też nasz kierowca z żoną. Szacun. Spędzamy tu prawie 2 godziny posilając się i spożywając co nieco. Deszcz pada, ale jakieś oberwanie chmury to nie jest. Po jakimś czasie dociera łącznik między nami a peletonem. Iść na Hășmașul Mare (1 792 m n.p.m.) już nie ma sensu. Reszta już się zbliża do autokaru, a my byśmy się od niego oddalali. Jakoś będziemy musieli żyć bez tego jednego szczytowania. Po dwóch godzinach decydujemy się schodzić. W schronisku zostaje Aśka w oczekiwaniu na zasadnicza grupę.
Jest ślisko. Wiem, że z moim kolanem będę tutaj miał prawdziwą ścieżkę zdrowia, ale innego wyjścia nie ma. Schodzimy już znacznie łagodniejszym szlakiem niebieskim, choć i na nim momenty były.



Tutaj widoki są odwrotnie proporcjonalne do wysokości – prościej mówiąc - im niżej tym ładniej...





Jest też i taka niespodzianka. Chyba był tu jakiś misiaczek.


Jeszcze ostatnie ostre zejście i zaraz będziemy w miejscowości Balan.

Na koniec podziwiamy ozdobną bramę i trzeba szukać jakiegoś baru.

Udaje się w miarę szybko. Sharma i piwko to zestaw na dziś. Najedzeni i napici możemy spokojnie zaczekać na resztę grupy. Docierają niedługo. Mówią do nas: ale stromy ten niebieski szlak, a wyście jeszcze musieli nim wchodzić. Taa, jaaasne, co wy wiecie o stromiźnie szlaków w tym rejonie.

Dzień był świetny, wiele się działo, więc wieczorem jeszcze na euforii trochę pobalowaliśmy.
Dzień 5Przyznam, że tym razem nawet sam do końca nie wiedziałem gdzie idziemy. Ale było pewne, że na szczyt należący do Korony Gór Rumunii. Już wiem – pasmo Giurgeu i szczyt Şipoş mierzący 1 567 m n.p.m. Zaczynamy bezpośrednio z asfaltowe drogi. Ścieżka początkowo wznosi się leniwie w górę, ale z każdym metrem jej nachylenie delikatnie wzrasta. Tempo jak to z PTT – najpierw depniemy a potem się zobaczy.

Pierwszy odpoczynek chyba po półtorej godziny.

Potem świetny kilkukilometrowy bardzo widokowy odcinek. Widać m.in. wczorajsze pasmo Hasmas.






Po drodze klimatyczny kościółek.

I docieramy do oryginalnego źródełka rzeki Aluta (Olt), która jest lewym dopływem Dunaju mierzącym 615 km, czyli całkiem, całkiem.


Po dłuższym odpoczynku ruszamy dalej na nasz główny cel, czyli szczyt Şipoş. Widoki cały czas bardzo przyjemne.

I tak ni z tego ni z owego stajemy na szczycie, ale zaraz, zaraz – gdzie tu jest jakaś tabliczka ? Nie ma nic.

Co robić. ? Jacek sięgnął do plecaka po turystyczną siekierkę i tak oto powstała legendarna tabliczka na szczycie Şipoş.


Wreszcie można zrobić pełnoprawne zdjęcie grupowe na szczycie.

I zdjęcie indywidualne.

Po drodze robimy ognisko. Atmosfera zrobiła się piknikowa, ale to cisza przed burzą. Coś wisiało w powietrzu. Coś za spokojnie dziś było.


Zaczęły się dylematy jeśli chodzi o dalszy przebieg trasy. W takich sytuacjach nie ma sensu pchać się do przodu, bo zaraz i tak ci ostatni będą pierwszymi. Wizja chaszczowania wisi nad nami jak miecz Damoklesa. I wreszcie jest, zaczyna się, choć widoki wciąż niezłe.


Potem już bez widoków.

Stromizna miejscami gigantyczna. Moje kolano tylko skwierczy. Ale to ostatni górski dzień na tym wyjeździe. Niech się dzieje co chce.

W ciężkich bólach docieramy w rejon jaskini Peştera Şugău. Część idzie ją zwiedzać, a część (w tym ja) spija resztki piwa, bo bardziej się spociłem przy tym zejściu niż na podejściu. W zasadzie dalsza droga była wielką niewiadomą, ale okazało się, że wcale nie jest tak źle. Jeszcze może z 2 km na butach i naszym oczom ukazał się nasz kolorowy autokar. Ten widok tak nas ucieszył, ze sięgnęliśmy głębiej po nasze zapasy na czarną godzinę, a Paweł znów mógł dokładać sobie trochę kroków do dzisiejszej eskapady.


Wieczorem klasyczna oldschoolowa impreza. Frekwencja świetna, było jadło, napitek, tańce i fantastyczne humory. Nic nikomu nie przeszkadzało, a wszystko pasowało. To lubimy.
Dzień 6 – niestety ostatniJeszcze coś tam po drodze mieliśmy zwiedzać, ale ze względu na kawał drogi do Nowego Sącza, a dla niektórych jeszcze dalej (choćby taki Władek z Białegostoku) postanowiliśmy po prostu jechać i robić tylko niezbędne postoje. Uważam, że decyzja jak najbardziej słuszna. Uwieczniłem z autokaru tylko rumuńskie pałacyki...


W Nowym Sączu byliśmy koło 21, a w domu przed północą, co jest wynikiem całkiem niezłym.
To był kolejny świetny wyjazd z nowosądeckim PTT. To najlepsza grupa z którą mam okazję jeździć. Po kilku latach rozumiemy się już praktycznie bez słów. To co kiedyś wydawało się przeszkadzać, teraz bardziej bawi. Jeśli nawet były jakieś niedociągnięcia to nie mają one żadnego wpływu na całościowy odbiór wycieczki. Jesteśmy jednym teamem i razem to wszystko przeżywamy – na dobre i na złe – można by rzec. Świetnie było wrócić do Rumunii po 3 latach. Jedyne czego mi zabrakło – to swojskiej palinki, zakupionej gdzieś u gospodarza za płotem.

Był za to alexandrion w ilościach odpowiednich.
Dziękuje wszystkim, którzy się przyczynili do tego, że wyjazd doszedł do skutku, a wcale to takie proste nie było. Krzyśkowi, Asi, Pawłowi (za przemierzanie niezliczonych ilości długości autokaru na chwałę nas wszystkich), Piotrkowi ze transport pod sam próg. Było pięknie, mimo iż nie wszyscy stali bywalcy wyjazdów do Rumunii z PTT tym razem pojechali. W sierpniu wyjazd w Fogarasze, na który niestety nie będę mógł jechać, a plan ambitny (Negoiu prosto z autokaru w pierwszy dzień - chapeau bas), ale kto jak nie Wy. No ale ten październikowy szlak winny ładnie się prezentuje na liście planów. Zatem oby do zobaczenia !