to był nasz ostatni dzień wycieczkowy w Tatrach 19 sierpień – sobota, pogoda rewelacyjna, najpiękniejsza podczas całego pobyty, halny przestał wiać, wypadało się i wyburzyło poprzedniego dnia, rano słońce wielkie i 10 stopni C w Dolinie Chochołowskiej. żyć nie umierać!
Bez wyrzeczeń sennych, bo start ze schroniska w Chochołowskiej o godzinie 8mej. Cel główny – wejść na wszystko na co „świeże” nogi pozwolą i zrobić zdjęcia widoków utraconych 2 dni wcześniej, podczas przypadkowego ( !! to sprawka szatana!!) formatu karty w aparacie.
Najpierw Dolina Lejową, lasek i wygodne kamienie, kawałek drogi, ale szybciej poszło niż mapa (Sygnatury) przewidywała, po „chwili” wychodzimy na polanke i się pytamy siebie „kurcze, daleko do jeszcze do tej przełęczy?” Okazuje się, że to tuż to za rogiem – 10 kroków dalej szlak zielony na Ornak. Cykam fotke Kominiarskiemu i kombinuje gdzie jest ta droga na szczyt, która była kiedyś szlakiem... hmmm, którędy to...
Kilka zdjęć i w drogę! Zobaczyłam śliczną dróżkę pod górkę i ta cudowną świeżą zieleń i dostałam kopa kondycyjnego

W ten dzień wzięłam kijki więc tym bardziej szusowanie pod górkę mi tak szło, że hej! Po chwili dostali jeszcze większe dopalanie, bo zobaczyłam coś czerwonego przede mną !

człowiek na horyzoncie!
Jakoś tak mi się lepiej zrobiło, bo pierwszy na szlaku, rano w Dolince tez pustki, wiec dawaj – będę go łapać! No i prawie złapałam, nie klepnęłam celu co prawda, ale i tak radocha i pora przysiąść. Zwłaszcza że moja towarzyszka się zgubiła gdzieś w gąszczu z tyłu, w ciągu 15 minut od wejścia na zielony. Czekam więc i rokoszuje panoramami. I czekoladą
Czekam, 5 minut, czekam, 10... kurcze ;-/ co jest? Dobiega 15-ta minuta i zaczynam schodzić. A tu idzie menda jedna, wymazana jagodami i jeszcze się czekolady i popitki domaga!

No UFF, nie zagineła

Az mi się różne historyjki zaczęły przypominać...
Po kilkunastu minutach wychodzimy na grzbiet. I tu to po prostu odpadłam, szał pał, widoczność przerewelacyjna, słońce cudowne, a powietrze świeże i takie prawdziwie górskie! ODLOT

. Aż mi się oczy zaszkliły, a ręka się pogryzła z duszą, bo rwała się do uwieczniania cudów. A dusza do zamarcia z zachwytu.
Piramida Starorobociańskiego od teraz towarzyszyła nam już ciągle.
Ok. 11tej zrobiłyśmy sobie popas za Ornakiem, stary już trochę chlebek z konserwą smakowała lepiej niż pieczona kaczka
Tak nawiasem – pomysł, żeby wejść na śniadanie na szczyt, albo chociaż do schroniska - jak z dołu start - jest genialny i należy się za niego co najmniej Nobel!
Śniadałyśmy w miejscu skąd był taki widok:
Tuż po śniadanku znalazł się na szczęście okazja, żeby zrzucić nieco kalorii – jedyne miejsce na szlaku gdzie można było się ciut powspinać i pobawić rączkami z kamieniami – Zadni Ornak czy jak kto lubi Siwe Skały (dziwnie się chodzi z kijkami po takim czymś...)
Doczekałyśmy się pierwszego towarzystwa!
A na niebie pojawiają się pierwsze chmurzyska...
Na Siwej Przeczy jest więcej ludzi, już prawie południe. Idziemy dalej, po drodze umawiam się z moją towarzyszka, że ja lecę na Błyszcz, a jak Bozia da to i na Bystrą, bo strrrrrasznie mi się chce a ona sobie poleży u podnóża i się poopala. Mijam granice Państwa na Gaborowej Przełęczy, odbywam kontrole paszportowa

i lece w podskokach dalej.
Za granicą, mówię wam! zupełnie inny klimat, cicho, pusto w samo południe... tylko zbiera się na burze... chyba – bo skąd tyle chmur nagle?
Chociaż pozory mogą mylić
Wchodzę dosyć szybko, tyle że głowa ciągle mi się wykręca do tyłu, bo przecież widać wspaniałe Tatry Wysokie! Normalnie wszystko – od Świnicy po Krywań!
Az mi żal , że mnie tam nie ma, ale jak sobie pomyślę o kolejkach na orlej i tłumach na Świnicy to się strasznie cieszę, że na Błyszcz wchodzę sama. Kompletnie nikt za mną nie idzie, a ja sobie kontempluje szczytowanie wszystkimi zmysłami :-]
Nawet nie wiem kiedy wylądowałam na Bystrej. Tutaj o dziwo są ludzie, głównie Słowacy, ale spotkam dwóch Panów mówiących po polsku. Łapie głęboki oddech, pstrykam panoramy, roszę o zrobienie pamiątkowej fotki i schodze w towarzystwie jednego z nich. Przez cała drogę opowiada mi takie historie o Tatrach, o polowaniach syna Fidela Castro w Tatrach Bielskich, który był bardzo kiepskim myśliwym, o przełażeniu przez granice w stanie wojennym i potem też robieniu tras z Polski na Słowacka stronę (i nigdy go nie złapali), o dawniejszych przejściach granicznych w tatrach, o pryjazni polsko-słowackiej, buzia mu się nie zamyka, ale to co mówi jest fascynujące, więc schodzi a raczej zbiega się nam bardzo przyjemnie ;-]
Schodzę z Bystrej, zbieram moją towarzyszkę z trawy i idziemy na Starorobociański. Po drodze fajne przepaściste widoki na Liliowych, niestety trudno to wrażenie oddać na zdjęciu...
Ceduje w dobrej wierze kijki na podejście pod Starorobociański Adze, początkowo niby zadowolona, ale na szczycie to mi brzydkie słowo ;-[ powiedziała żebym sobie te kijki piii wsadziła

A mi się tak jakoś ciężko podchodziło, niby takie małe nic, a się ludź zmacha. Chyba z pól godziny się drapałam.
Na szczycie złapałam obiektywem mojego opowiadacza z Bystrej jak już schodził :-] na 2176 m n.p.m. trochę wieje wiec zleciałyśmy ze szczytu truchtem, dobrze robi nogom taka 10 minutowa przebieżka. Na Kończysty (już tylko 2002 m) weszłam z uczuciem jakiejś straty i przeczuciem zbliżającej się nostalgii, bo potem to już tylko niżej i już tylko kawałeczek dnia zostało...

Starorobociański z tej perspektywy wydaje się ogromny i spasiony.
Wyjątkowo dużo pszczół i innego tałatajstwa powietrznego, , widać nawet na zdjęciu, się powinien nazywać ten Wierch – Owadniczy.
Jemy późny lunch i spadamy.
Na Trzydniowiański starałyśmy się iść wręcz tyłem, zakosami i po krzakach - tak nam się nie chciało już kończyć trasy, nawet emerycie nas brali po drodze!
No ale zejść trzeba, niestety...
Już w lesie ujrzałam ekwipunek prawdziwej turystki

, tez sobie kiedyś pójdę przez Kulawiec – dla odmiany – z torebka i (a co se będę żałować!) w wieczorowej sukience.
Pocieszyłam się po drodze pożarciem runa leśnego, mniam mniam

, proszę mnie nie wsypać do ochrony przyrody! I trochę mi lepiej, chociaż trochę myślałam, czy się nie utopić w Jarząbczym potoku z żalu że to już ostatni dzień... po drodze jeszcze traumatyczny widok zniszczonej połoniny. Krzyże i ... na koniec – miła niespodzianka! Prawdziwe górskie kozice!
Tak dziś oglądałam te zdjęcia i tak mi balsamowały te wspomnienia dusze... Zachodnie są spokojne, też bywają kapryśne pogodowo, ale w tak piękny dzień jak ta sobota po prostu zakochują człowieka na zabój.
Oczywiście Wysokie maja odrębna komorę w moim sercu, ale to już inna historia
